... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Rano nazajutrz ciągnęli dalej z większym orszakiem, mszy wprzódy wysłuchawszy, przy której książę Henryk pobożnością swą budował wszystkich. Biskup wrocławski jechać nie chciał, opowiadał się chorym. Archidiakon błogosławił na drogę i wszystek ten lud ruszył, mając jeszcze spotkać się i połączyć z księciem Konradem, który bratu chciał towarzyszyć. Tak w ciągu podróży rosło otoczenie Leszka i siła jego. Konrad, obozem się położywszy w polu, czekał na brata i wyjechał na milę przeciwko niemu ze dworem swym, kapelanami, urzędnikami dworu i orszakiem znacznym, bo mu o to szło, aby się w oczach ludzi nie mniej okazale pokazał od Leszka. Nie zawsze tam dostawało na występ świetny, ale choć pozór być musiał, aby dumie Konrada dogodził. Mszczuj spojrzał tylko, gdy się witali na gościńcu, azali z sobą znowu nie prowadził Krzyżaków, nie dostrzegł ich tu jednak, czemu czy rad był, czy gniewny, nikt z niego nie poznał. Od niejakiego czasu, gdy na dworze z rozkazu biskupa znajdować się musiał, z twarzy mu nic wyczytać nie było można. Posępna była, jednaka, zobojętniała i zastygła. Chyba się Niemiec otarł o niego, to drgnął, albo gdy język posłyszał, który go drażnił. Tu musiał nieustannie odwracać oczy, bo go raziła owa niemiecka moda ówczesna, którą i większa część krajowców przyjęła była. Suknie, nierzadko szyte od razu, przywożono z Fryzji, z Niemiec, a też same weneckie odzieże, które w Niemczech noszono, przychodziły do Polski. Wyglądała więc część znaczna rycerstwa, zbrojnego też w oręż kupowany za granicą, jakby sama stamtąd przyszła. Na Konrada i Henryka dworze przybłędów z Saksonii, Szwabów, Frankonów i Turyngów było bardzo wielu, a gdy na noc przyszło stawać pod namiotami i ludzie sobie podpili, pieśni Niemców miłosne rozlegały się dokoła. Ciurów też za obozem się wlokących moc wielka cudzoziemców była. Jak przepowiadał Jaszko, siła handlarzy rachowała na zborzyszcze znaczne i przydługo trwać mogące, wieziono więc na wozach kupią różną, choć nie bez obawy, aby ją czeladzie po nocy nie rozrywały. Niesforna służba panów pozwalała sobie bezkarnie. Mądrzejsi kupczący brali się na sposoby, płacąc za opiekę oboźnym i starszyźnie, która się za nich jak za swoich ujmowała. I było zaprawdę ciągnienie to powolne wesołe dosyć a i urozmaicone, bo co dzień prawie co nowego spotykali. Ówdzie kościół i klasztor na drodze, kędy duchowieństwo, wychodząc naprzeciw, uroczyście witało i nabożeństwo odprawiano. Z klasztornych piwnic wytaczano beczki nie tylko dla panów, ale i dla służby. Po miasteczkach rozkładano się w domkach i zbytki dokazywano. We wsiach wreście musiano różnie się obchodzić wedle tego, jakiemu prawu ulegały. Osady niektóre opierały się nic nie dawać, tylko za grosz, bo spod polskiego obyczaju były wyjęte, gdy je zapisywano klasztorom i księżom. Drugie za to i owsa, i siana dostarczyć musiały, będąc ziemianskimi majętnościami. Trafiły się i kolonie, i osadnicy niemieccy, których osobliwie szanowano, bo ci swoje teutońskie przywileje mieli za sobą. Bywało, że w pustej okolicy pożywić się a ukryć nie znaleziono gdzie wcale, rozkładały się obozy w polu, na skraju lasu, u rzeki lub jeziora, których dalej a dalej coraz więcej się trafiało, i noc pod namiotami i wozami przechodziła. W lesie książętom wszędzie było polować wolno, a choćby i księże były, nie bardzo mimochodem zważano. Czasem się też myśliwi zapędzili za zwierzem, że pół dnia spłynęło i na nocleg wyznaczony dociągnąć było trudno. Leszek i Konrad, oba w łowach mieli wielkie upodobanie, a książę Henryk, dawniej myśliwy jak inni, przy nich nabierał też ochoty. Grały więc rogi i psy, których za wojskiem i dworem szły gromady, wesołym szczekaniem serca radowały. Gdy się raz rozpoczęły gony owe za zwierzęciem, pamięci na granice i na prawo nikt nie miał, aniby się kto śmiał książętom przeciwić. Jesień też właśnie była jak stworzona dla nich, pora najlepsza, i mało którego wieczora nie piekły się na ogniach sarnie i jelenie udźce i łopatki, a łosinę w kotłach dla pospolitych ludzi warzono. Na rybach nie zbywało po drodze i na tych, co je łowić lubili. W ostatku błogosławiona owa kasza, pierwszy i najzwyklejszy pokarm, z lada jaką omastą głód zaspokajała. Że stogi siana na drodze znikały tak, iż ich właściciele tylko drągi, przy których były słane, znajdowali - nie nowina to była, gdyż gdziekolwiek konni tłumnie ciągnęli, tam się żaden stóg nie ostał. Stawiano też je opodal od gościńców i od ludzkiego oka. A choć na szkodników, co barcie wydzierali, na tych, co bobrowe góry psuli, surowe były prawa, książęcy ludzie nie bardzo się na to oglądali i w tłumie takim sprawcy dochodzić nie było podobna. Dworom pańskim pod taki czas największa służyła swoboda, woleli też zawsze książęcy ludzie w podróży być i w pochodzie, niż siedzieć doma; i myśl wesoła towarzyszyła im od rana do nocy. Mszczuj tylko na uboczu się trzymał lub przy bracie biskupie, albo przy księciu. Z tym jednak rzadziej się spotykał, bo panowie jechali zawsze prawie razem z sobą