... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Ja jestem taki sam - pomyślał ze złością. - Myślę o kotach zamiast o mordercy. Patolog zmienił pozycję, żeby lepiej widzieć. - Nigdy nie widziałem dotychczas, żeby ktoś zrobił to w ten sposób. - Ani ja - stwierdził stanowczo Sloan. -1 nie chciałbym widzieć tego jeszcze raz - dodał tłumiąc reakcję uczuciową 159 i starając się zauważyć wszystko, co policjant zauważyć powinien. - A jednak interesujące - powiedział patolog tonem prawdziwego entuzjasty, dodającego jakiś rzadki okaz do swojej kolekcji. Sloan nie uważał tego za interesujące. Zmarła była świadectwem jego klęski, bez względu na to, jaką miarę by się stosowało. - Wszystko zrobione! - zawołał Crosby. Zakończył czołganie się po podłodze i stał teraz odwrócony plecami do wewnętrznej ściany pawilonu. Wciąż unikał wzrokiem ciała leżącego na podłodze. Sloan nie brał mu tego za złe. Nie był to piękny widok. Uduszenie ładnie nie wygląda. - Dziękuję - powiedział Sloan. Przynajmniej Crosby nie był nawróconym wampirem. To już coś, za co należało być wdzięcznym. Inspektor Hawkins w Kinnisport miał u siebie takiego. Ten facet wyłowił tak wiele trupów z tamtejszej przystani, że w końcu polubił to zajęcie - stał się swojego rodzaju specjalistą. Mechanizm obronny, jak przypuszczał Sloan, ale koledzy nie lubili go z tego powodu. - Dlaczego - sarkał dr Dabbe - tego rodzaju rzeczy zdarzają się zawsze w sobotę po południu? - Trudno mi powiedzieć - odrzekł Sloan. I rzeczywiście trudno mu było powiedzieć. - Nie mogłem nigdzie złapać Burnsa. - Burns był to ponury pomocnik doktora Dabbe. Dyson, fotograf policyjny, i jego pomocnik, Williams, zostali jednak wezwani i teraz, na dany przez Sloana znak, przystąpili do robienia zdjęć. Za nimi nadjechała przez park karetka. Patolog wciąż zerkał na ciało. - Zdaje mi się, że nie żyje już od dłuższego czasu, Sloan. - Po raz ostatni widziano ją żywą wczoraj późnym popołudniem, doktorze. To jeszcze coś, co trzeba będzie sprawdzić: i to szybko. 160 - Mogło to być dziś w nocy. - Dr Dabbe skinął ręką w kierunku brzydko zsiniałej twarzy. - I tym razem nie otrucie. - Nie otrucie - potwierdził rzeczowo Sloan. - Zastanawiam się, dlaczego nife otrucie - dumał patolog. - Zdaje mi się, że wiem, dlaczego nie otrucie - powiedział Sloan. Nie był pewien, co naprawdę wie, ale tego był pewien. Nie było na tyle czasu, żeby czekać, aż trucizna podziała. - Ach. - Doktor Dabbe podniósł brwi. - Istotna była sprawa czasu, tak? - Szła w kierunku domu wczoraj wieczór - powiedział Sloan - odwiedzić panią Fent. Tak mi przynajmniej powiedziano. - A ktoś nie chciał, żeby poszła? - Zdaje mi się, że tak mniej więcej było - potwierdził Sloan. - Chociaż, zaznaczam, pani Fent mogła nie chcieć jej przyjąć. Nie dopuszcza do siebie nikogo. - Ale - doktor Dabbe wskazał palcem na ciało - ktokolwiek to zrobił, mógł o tym nie wiedzieć. - Może nie mógł na to liczyć - skorygował Sloan. -Zmarła była, ech, silną osobowością. Nie przewrażliwiona, jak wszyscy mówią. - Ach, rozumiem. "Głupcy wdzierają się tam, gdzie aniołowie boją się wchodzić".* Reflektor rzucił nagle jaskrawe światło na pogrążony w cieniu pawilon. - Teraz z tej strony! - zawołał Dyson do Williamsa. - Potem ja zrobię jedno z poziomu podłogi. Przykucnął i skierował kamerę na głowę i kark Marjorie. -Chyba nigdy dotychczas nie widziałem nikogo uduszonego własnymi włosami. - Ani ja - przyznał Sloan zgrzytając zębami. - Gdyby mi to ktoś powiedział, nie... 161 - Zrobiłem też kilka zdjęć z zewnątrz, kiedy czekaliśmy - powiedział uprzejmie Dyson. - Czy mam sfotografować coś jeszcze, póki tu jestem? - Wskazał na powalony posążek. Mógłbym zrobić ładne zdjęcie z nogą na tym starym błaźnie. Nazwałbym go "Biada zdrajcom" i dostałbym w komendzie kilka groszy. - Nie dzisiaj, dziękuję - powiedział Sloan. Patolog, który wreszcie mógł rozpocząć swoją pracę, przybliżył się do ciała. Stał przez dłuższą chwilę, zastanawiając się: specjalista od śmierci i całego tysiąca nieszczęść, jakich doświadcza ciało ludzkie. - Odeszła spokojnie - oświadczył w końcu. Sloan był zdumiony i wcale tego nie krył. Wydawało się to nieprawdopodobne w odniesieniu do pani Marchmont. - Nie wiem, kto ją uderzył - mruczał dr Dabbe. - Myślę, że została zaskoczona z tyłu, nie zdając sobie sprawy. Warkocze skrzyżowane z przodu i mocno ściągnięte. To wszystko. Najbardziej wrażliwe miejsce w całym ciele. Nie potrzeba silnego ucisku. - Doktor pochylił się i spojrzał na ręce zmarłej. - Żadnych śladów walki. Nawet złamanego paznokcia. Można sądzić, że to ktoś, kogo znała. - Znów się wyprostował. - Dobrze, Sloan. Może pan ją zabrać. Ja na razie skończyłem. Doktor Dabbe mógł na razie skończyć. Inspektor Sloan dopiero co zaczął. Po raz czwarty wykręcił w Strontfield Park numer Golfowego Klubu w Berebury. Tym razem miał szczęście. Lub pecha. Nadinspektor Leeyes skończył teraz swoją rundę i był w lokalu klubowym. Kierownik poprosił go do telefonu. Czy człowiek nie może zagrać w spokoju chociaż jednej rundy golfa? Sloan powiedział mu o Marjorie Marchmont, podczas 162 gdy Leeyes wciąż jeszcze zrzędził, że mu się przeszkadza. - Co! - zawołał podniecony. Sloan powtórzył wszystko jeszcze raz. - Nie żyje? - ryczał. - Ta grubaska. Jest pan pewny, Sloan? Sloan potwierdził, że jest pewny. Nie żyje. Właśnie ta grubaska. - I była jednym z gości na tym pana przyjęciu, tak? - Tak, była - przyznał Sloan. - Najpierw Bili Fent, teraz Marjorie. - Jeden, dwa, cała gra - rzekł złowróżbnie Leeyes. - Tak - przyznał Sloan. Nadinspektor był doprawdy taki sam jak Crosby ze swoimi dziecinnymi wierszykami. - Ktoś rzeczywiście traktuje sprawę poważnie - powiedział Leeyes. - To wszystko plus trucizna. - Sprawdzamy, co każdy robił wczoraj wieczór. - Co robili według własnego oświadczenia - wtrącił cierpko Leeyes. - Żaden z nich nie powie panu, co robił z panią Marchmont. - Mąż - kontynuował uparcie Sloan - jest zdaje się czysty. Leeyes przyjął to chrząknięciem. - W Tabard przy Bear Street w Calleford twierdzą, że Daniel Marchmont był tam od szóstej trzydzieści wczoraj wieczorem, kiedy wpisał się do książki gości, aż do dziś rana, po śniadaniu. - Skąd wiedzą, że był tam całą noc - odparował Leeyes. Sloan zakaszlał. - Zdaje się, że jeśli chodzi o hotel... e... była to bardzo krótka noc. Leeyes chrząknął. - To nie wystarczy dla sądu. Jeśli w ogóle postawimy to przed sądem i muszę powiedzieć... - Mieszkańcy East Calleshire walczyli na wzgórzu Mal-lamby. - Co z tego? - Było to sławne zwycięstwo. 163 - Wiem o tym - warknął gniewnie Leeyes. - W czterdziestym czwartym, prawda? Zdobywali wzgórze w obliczu nieprzyjaciela