... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

W końcu ustalili swe położenie na 8(o).51'.16" szerokości południowej i długości 74(o).26'.17" na zachód od Greenwich. Korygowali je następnie kilkakrotnie. Po łyku przyszła kolej na topę. Staś wybrał kilkanaście co smuklejszych drzew, które spuszczał po kolei. Uradzili wspólnie, że podstawą tratwy będzie dziewięć 7-mio metrowych pni, na nich dadzą cztery wiązania poprzeczne, wyżej zaś ułożą pomost, krótszy i węższy z cieńszych pni; będzie służył za miejsce do spania i skład bagaży. Staś miał zamiar z początku rozpiąć na tratwie namiot, ale musiał z tego zrezygnować. Umocowanie namiotu na pniach przedstawiało trudności; był mały, zaledwo wystarczał dla Angielki i na bagaże, wreszcie za wysoki, więc przy spotkaniu z nawisającemi gałęziami stanowiłby stałą przeszkodę. Najprościej było zrobić szałas z liści palmowych; nie zniszczą namiotu, który może jeszcze się przydać. Szałas może być niższy i może ciągnąć się przez całą prawie długość tratwy; wreszcie utrata jego lub rozwalenie, nie było groźne, ponieważ cały las podszyty był palmami i zawsze można było znaleźć liście na zamianę. Budowa szałasu również nie przedstawiała trudności, tembardziej, że żeberka pierzastych liści doskonale służą za listwy; trzeba tylko zagiąć pióra liści na jedną stronę i uwiązać żeberko poziomo do wiązania dachu. Staś obliczył, że wystarczy mu 5 liści z każdej strony, aby stworzyć możliwy do zamieszkania szałas. Wygodniejsza była półokrągła buda - pamacari, jakie budują indjanie, ale na to potrzebne były drewniane obręcze, których w wysokopiennym lesie nie łatwo znaleźć. Nowością miał być rodzaj poręczy naokoło tratwy, coś jak burta, pomysłu Stasia. Burtę tę zamierzał zrobić z tejże topy, a to dla zabezpieczenia od upadku do wody i od zbyt bezceremonjalnych wizyt krokodylich. Przez dwa dni następne spuszczali i obcinali topę, trzeci dzień zeszedł na przenoszeniu i przeciąganiu jej do jeziora. Najtrudniejszą rzeczą było związanie tych pni w jedną całość. Staś nie miał pojęcia o takiej pracy. Kilkakrotnie wiązał pnie tak nieszczęśliwie, że rozłaziły mu się po kilku minutach. Wkońcu zdecydował się wyciągnąć drzewo z wody i związać tratwę na lądzie. Pierwsze kloce ułożył na trzech okrąglakach, które miały ułatwić spuszczenie tratwy do jeziora; pomogła mu Angielka, przypominając, że okręty są budowane na stoczniach zawsze pochyło, ażeby umożliwić spuszczenie ich na wodę. Skorzystał z tej uwagi i okrąglaki swoje ustawił odpowiednio. Teraz robota szła raźniej, ponieważ oboje mogli sobie pomagać, wreszcie robili to na ziemi, nie w wodzie. Gdy spód i ogrodzenie tratwy były gotowe, przystąpiono do spuszczenia jej na wodę. Niestety, nie chciała ruszyć z miejsca. Okazało się, że okrąglaki, na których ją oparto, uwięzły w wilgotnej i grząskiej ziemi i ani myślały się toczyć. Trzeba było coś radzić. Angielka gotowa była rozbierać tratwę i wiązać ją nanowo w wodzie, ale Staś uparł się, że musi spuścić ją całą na jezioro. Gdyby miał mocne, długie drągi, któreby mógł użyć za lewar, mógłby zepchnąć tratwę napewno, ale topa nie nadawała się na to, palmy i drzewa wokoło były za grube, do gałęzi nie mógł się dostać, wreszcie były albo krzywe, albo kruche. Po namyśle zdecydował się na podniesienie części zwróconej do lądu za pomocą klinów i podkładek. Naciosał więc klinów i podbijając je pomiędzy spód tratwy i okrąglak, cal za calem zaczął ją podnosić. W miarę podnoszenia, podkładał kawałki gałęzi i resztki topy. Gdy tył doszedł do wysokości półtora metra, cała tratwa ześlizgnęła się natychmiast własną wagą do wody. Angielka nie posiadała się z radości. Nie był to wprawdzie okręt ani nawet łódź, ale był to bądź-co-bądź sprzęt wodny, dający sobą manewrować, nie wywrotny, a przytem lekki, pnie bowiem topy nie zanurzały się nawet do połowy. - A jak będziemy wiosłowali? Czem? - Zrobimy jak indjanie. Widziałem fotografje u lotników, jak tu odbywają podróże na mniejszych rzeczkach. Zamiast wiosłować, dzicy nawet na łodziach odpychają się tykami z trzciny. Nazywają to tu tanganami; już widziałem kilka tęgich trzcin na lewo od figowca, utnę sobie na zapas. - A jak nazwiemy ten nasz yacht? - spytała lady. - Trzeba to było zrobić przed spuszczeniem na wodę. Zresztą gdzież jest szampan, czem byśmy chrzcili? Przecie nie spirytusem do palenia. - Obejdzie się bez szampana. Muszę mieć imię dla mego dziennika. Nazwijmy ją "Nadzieją", dobrze? - Niech będzie "Nadzieja", chociaż u nas w Polsce to zarazby z nas kpili. - Dlaczego? W Anglji lubią to imię. - U nas by zaraz powiedzieli "nadzieja to matka głupich". - O, brzydko; przecie to cnota; zresztą, czy można żyć bez nadziei? - Ale dobrze że pani przypomniała, musimy postarać się o kotwicę. - Cóż ma kotwica do nadziei? I na co nam kotwica? - Nadzieję, przynajmniej na pocztówkach, zawsze przedstawiają jako kotwicę, nie wiem dlaczego. A co do kotwicy, to myślę, że jest konieczna; nie możemy nocować przy brzegach, bezpieczniej stać na kotwicy przynajmniej o kilkanaście metrów od brzegu. - Czyż krokodyle mogą napastować tylko z brzegu? - Krokodyli to się najmniej boję, więcej boję się ludzi i jaguarów, wreszcie węży, bo choć one pływają, ale wątpliwe, żeby specjalnie rzucały się do wody, by atakować. Przy brzegu, to co innego, wprost niechcący może nam który wleźć na tratwę, i co wtedy? Ale ja myślałem o innem niebezpieczeństwie. - O jakiem? - Widziała pani, jak prędko nastąpił przybór wody; tak samo prędko może nastąpić odpływ. W nocy przy brzegu możemy siąść na mieliźnie. Ładniebyśmy wyglądali. Mając okrąglaki i suchy grunt pod nogami, gdzie mogliśmy się z łatwością poruszać, ledwośmy zepchnęli tratwę na wodę. Z grząskiej mielizny nie ruszymy jej w żaden sposób