... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Nie wiem. W każdym razie wszyscy tak uważali. Chociażby taka Elżbieta, starościna naszej grupy. Byłem z nią na kawie. Gawędziliśmy o uczelnianych sprawach. Elżbieta martwiła się o bumelantów. Wyciągnęła notes. Obliczała opuszczone godziny. Źle z Bronkiem Kowalczykiem. On ma najwięcej zaznaczonych nieobecności. - Jeszcze przy jego pochodzeniu społecznym - Elżbieta bardzo przejmuje się cudzymi sprawami. Drugi na liście byłem właśnie ja. Bez słowa opuściła moją pozycję i zatrzymała się przy trzecim. - Więc ja drugi... - powiedziałem - kiepsko... - Kiepsko? - powtórzyła zdziwiona. - No wiesz! Ty i tak przecież będziesz w porządku... - przypatrzyła mi się z pewnym zmieszaniem. I tak wszyscy uważali. Nawet konfident z naszego roku, Mrozek, autentyczny zresztą ubiak, witał mnie z przyjaźnią, przymilał się i natarczywie proponował wspólne przygotowywanie się do egzaminów w sesji zimowej. W tym czasie zupełnie już straciłem chęć do studiów. Nudne to wszystko i jałowe. Jeszcze tylko ze względu na ojca, który marzył, bym został magistrem, pojawiałem się na wykładach i ćwiczeniach. Ze złości coraz częściej piłem. Z tego picia wynikła przykra chryja. Wypiłem wtedy ćwiartkę w bramie, poprawiłem porterem w barze "Pod Kuchcikiem" i poszedłem na uniwerek. Przed Pałacem Kazimierzowskim natknąłem się na tego kapusia Mrozka. Uśmiechnął się do mnie przyjacielsko. Ogarnęła mnie złość. Chwyciłem go za krawat, dałem parę razy po gębie i zrzuciłem mu czapkę. Piszczał jak szczur. Poprawiłem kopniakiem. Przybiegli dwaj z Komitetu Wydziałowego... Następnego dnia od razu wyczułem tę specjalną, napiętą atmosferę. Charakterystyczne spojrzenia. Nikt nie podchodził do mnie. Po drugim wykładzie wezwano mnie do towarzysza Biesiady, sekretarza Komitetu Wydziałowego. Znany z surowości partyjniak, były kościuszkowiec, w walce z reakcyjnym podziemiem stracił rękę. Nieprzyjemny typ. Długo nie unosił głowy znad biurka, coś czytał, szeleściły papiery. Denerwowałem się coraz bardziej. Nagle wstał. Masywny, na piersi dzwoniły mu medale, pusty rękaw w kieszeni. - Nie wiem, dlaczego... - powiedział - wy uważacie, że wszystko wam wolno... Nie wiem! - uderzył dłonią w biurko. Wy?... - zdziwiłem się. - No jasne... My z Urzędu... Uśmiechnąłem się głupawo. - Może w tej hecy o coś wam chodziło. Nie znam waszych spraw. Czy on?... - zająknął się. - No, znaczy Mrozek, coś nie w porządku... Podejrzany? - Na razie... - odpowiedziałem z namysłem - trudno cośkolwiek sprecyzować... - No, idźcie już... - niecierpliwie machnął ręką, zadzwoniły medale. - Kłopot tylko. Za drzwiami od razu rozprężyłem się i odetchnąłem głęboko. (1961) Przemoc Tajna policja była wtedy wszechwładna. Właściwie każdy o tym wiedział. Ale żeby aż tak dalece - nie przypuszczałem. Zawsze zostawialiśmy sobie jakiś margines, co prawda coraz mniejszy, gdzie nikt z zewnątrz nie dotrze, dotrzeć nie może, i była to krzepiąca otucha, że w tym chociaż jesteśmy wyłącznymi panami samych siebie. Akurat Ryszard wrócił wtedy z wakacji. Były to jego ostatnie studenckie wakacje, które spędził włócząc się po północnych województwach jako likwidator szkód z ramienia Pzu