... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Ponieważ jednak osobiste porozumienie się z młodzieńcami wymagało użycia nędznej ludzkiej mowy, pan Rozbicki westchnął, za czym jak Homer powiada: - "wziął słowo i rzekł": - Krzywdzicie mnie! Młodzieńcy spojrzeli ze zdumieniem najpierw na siebie, potem na niego. - My pana krzywdzimy? - zawołał Adaś. - W jaki sposób, proszę pana? - W sposób niegodny - mówił poeta głosem zbolałym. - Coś się dzieje doko- ła mnie, a ja nie wiem co. Wiliszki czynią tajemnicze wyprawy na Głodowce i czegoś gorliwie u nas szukają, a ja nie wiem czego. Wy natomiast wiecie o czymś, ale ja o tym nie wiem. Wiem natomiast, że zaginął mój przyjaciel, pan Kropka i wiem, że młody pan Kropka, tu w tej chwili obecny, wychodził wczoraj o północy. - Skąd pan wie? - ze strachem zapytał Wojtek. Pan Rozbicki uśmiechnął się drwiąco jak szatan. - Młodzieńcze - rzekł sucho. - Są ludzie, którzy słyszą jak trawa rośnie. Ja do nich należę. Więcej na ten temat nie powiem ani słowa. Zdaje mi się jednak, że przyjaźń co nas łączy, chociaż tak niedawno zrodzona, daje mi prawo wzięcia udziału w waszych tajemnicach. Zresztą ja, nikt inny, ponoszę odpowiedzialność za wasze bezpieczeństwo. A co będzie, skoro jednemu lub drugiemu zdarzy się nieszczęście? Co będzie, gdy twój ojciec, Wojteczku, stanie przede mną i powie: - "Panie Rozbicki, co uczyniłeś z synem moim Wo- jciechem? - Proszę pana, my... -Nie mów, nie mów ani słowa! - zawołał poeta i zakrył ręką twarz jak Ce- zar, gdy weń godzono sztyletami. Uszanowali obolałe jego milczenie, nie rozumiejąc tego wybuchu rozżale- nia. Po chwili pan Rozbicki odjąwszy rękę od oczu położył ją na sercu, z czego można było wywnioskować, że jego ból jest wędrowny i atakuje coraz to inne organy. Podobało mu się zapewne ciepłe miejsce w gorejącym sercu, gdyż tam się usadowił na czas dłuższy. Uspokojony w tym względzie pan Rozbicki ciemnym głosem oznajmił swoje żale. - Odpychacie mnie od siebie, starego człowieka. Ale, o młodzieńcy, ja nie jestem stary! Ja nie chcę być starym! Czy słyszycie? Ja zwracam oczy w stronę słońca i uciekam przed osiwiałą zimą. Chcę żyć jak najdłużej młodym, burzliwym życiem. Tęsknię za hałasem, za bitewną wrzawą, za zgiełkiem i śpiewem. Ubiegłej nocy, gdy się rozigrały pioruny, otworzyłem okno i śmia- łem się piorunom w twarz! Może być, że jestem marnym poetą - o tym dopiero potomność sprawiedliwy wyda wyrok! - nikt jednak niech się nie waży powie- dzieć, że jestem uschniętym badylem. Na bogi nieśmiertelne! Chciałbym gnać, gonić, cwałować na spienionym koniu... Chciałbym być Farysem, za którym pę- dzi śmierć, lecz czyż go dopędzi? Uradowałem się, gdy was ujrzałem przy so- bie... Pomyślałem sobie: teraz sobie użyjesz z mołojcami, panie Antoni, ty trzeci mołojec! Teraz się wojna rozkrwawi i zapłoną pożary. Eheu, me mise- rum! Cicho, cicho serce... Zawiodłem się... Spiskujecie beze mnie... Pod- czas straszliwej burzy sami czynicie wyprawy, a pan Rozbicki niech sobie siedzi, piernik toruński, i niech kiśnie. Ale pan Rozbicki nie będzie kisł i nie będzie siedział na przypiecku. Przebaczcie mi, że płaczę... że płaczę gorzkimi łzami... Pan Rozbicki wcale nie płakał. Być może, że płakało jego serce, ale tego nie można było zobaczyć. Wspaniała jego mowa wielkie jednakże uczyniła wra- żenie na młodzieńcach. Trzeba przyznać zresztą, że wygłoszona została z po- rywistą burzą uczucia. Pan Rozbicki był piękny, gdy podniósłszy obie ręce ku niebiosom wołał: - "Na bogi nieśmiertelne!" - Stary orzeł, wypłowiały orzeł, ale orzeł. Chłopcy patrzyli na niego z podziwem, jak na wielkiego aktora, który ścigany przez nielitościwą mojrę - przeznaczenie, za chwilę zatopi miecz we własnym sercu i krwią obleje ostatnie słowa: - "Tak umiera bohater, panowie!" - Wielkie to szczęście, że pan Rozbicki nie miał pod rę- ką miecza, bo byłoby się stało nieszczęście. Adam, porozumiawszy się wzrokiem z serdecznie przejętym Wojtkiem, zaczął mówić wzruszonym głosem: - Nie wiedzieliśmy o tym wszystkim, proszę pana... My pana bardzo kocha- my... Istotnie, wiele wydarzyło się historii, ale nie chcieliśmy panu mówić o tym, bo baliśmy się... - Czego, zacny przyjacielu? - ...Baliśmy się, żeby pan nie wpadł w gniew... Wtedy mogło się zdarzyć coś strasznego... Tak, bo pan ma przy łóżku nabitą strzelbę! - Ha! - zdumiał się pan Rozbicki. - Strzelbę, powiadasz? To ciekawe... Wiele teraz rozumiem. Jeśli mnie jednak nie zdradzicie i ja wam również wiele wyjaśnię. Słusznie baliście się mojej furii, gdyż wpadam w gniew łat- wo i wtedy chyba Pallas Atene mogłaby mnie zatrzymać chwyciwszy mnie z tyłu za włosy, jak wiemy bowiem z Homera, jest to jej ulubiony sposób. Co się jednak tyczy strzelby... Podszedł ku łóżku i wydobył z kąta odwieczną strzelbinę. - Ona wcale nie strzela! - rzekł sciszonym głosem wielką zwierzając im tajemnicę. - To stary gruchot. Gdyby z niej wypalić, urwałaby rękę strzel- cowi, sama zaś rozpadłaby się na kawałki. Ta strzelba musiała być używana już pod Grunwaldem. - Więc w jakim celu ona tu sterczy? - zaśmiał się Adaś. - Ciszej! Stoi dla postrachu. Ten, co widzi strzelbę, nie musi o tym wie- dzieć, że nie strzela. Strach ma wielkie oczy. A wy myśleliście naprawdę, że ja zdolny jestem do morderstwa? - Istotnie - rzekł Adaś. Wielkie szczęście napełniło zachwytem oczy pana Rozbickiego. - Nie mylicie się - rzekł ponuro. - Czy powiecie mi teraz o wszystkim? - Oczywiście. Pan Kropka jest w niewoli. - Przypuszczałem. Czy go zakuli w kajdany? - E, chyba nie! - Nic by nie było w tym dziwnego. Panowie Niemczewscy do wszystkiego są zdolni. Co dalej? Z kolei Wojtek opowiedział o liście, o schadzce i o dziewczynie na łódce, czemu i Adaś przysłuchiwał się uważnie. - Tak - mówił poeta. - Kobieta dowodzi tą hałastrą, a to się nie pierwszy raz zdarza. Kroniki piszą, że na początku osiemnastego wieku niejaka Pela- gia Niemczewska łamała w rękach podkowy, a gdy raz z impetem dosiadła ko- nia, złamała mu krzyże. Ona to, baba z piekła rodem, schwytawszy raz Niko- dema Gilewicza, chciała go powiesić na belce w stodole, lecz ten się dziw- nym uratował sposobem. Gdy mu już zakładała pętlę na szyję, ów Nikodem nie wiadomo czy w gorączce, czy też istotnie ujrzał coś w stodole, zakrzyknął przeraźliwym głosem: - "O, mysz, mysz!" - Straszliwa kobieta uskoczyła jak oparzona drąc się w niebogłosy, a Gilewicz uciekł. Od tego czasu nie wolno było w Głodowcach chwytać myszy, co je nazbyt rozzuchwaliło