... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

- Każde moje słowo jest słuszne! - zagrzmiała jejmość. - Dlatego pan Psadowski zdał Podhajce, że podobnie do waści postąpił. A Turcy, tyle ludzi co żołnierzy, przysłali parlamentariuszy obiecując, że serdar całą ludność puści wolno, jeżeli się zaraz poddadzą. Że szlachtę wyprowadzi pod Brzeżany a chłopów i żydów pod Kamieniec, dla jednych i dla drugich nowe osady zakładając... I uwierzyli! Groźbą i płaczem przymusili pana Posadowskiego, że bramy otworzył, choć zamek dobrze był zaopatrzony. - Ibrahim słowa nie dotrzymał? - domyślił się przeor. - Nigdy takiej obietnicy Turek nie dotrzyma! Nigdy! Wyprowadzili wszystkich za miasto i dopieroż starszych ścinać, młodszych w jasyr... Miasto spalono, zrujnowano przedtem tak, że nawet groby Tatarzy poobalali... Jak to posłyszano w Zawałowie, gdzie bronił się z dobrą armatą pan Piotr Makowiecki, taki go strach zdjął, że się także zdał, łaski u Ibrahama prosząc. Dostał łaskę. Z całą rodziną w niewolę poszedł... - Boże, bądź im nieszczęsnym miłościw! - I tu będzie to samo, mając tę całą hałastrę na głowie! - Przecież ich nie wygonię - mruknął wściekle pan Kozłowski. - Po coś puszczał? Teraz niech się wynoszą lub poddadzą rozkazom!... Kto pożyteczny w obronie, zostanie na murach i musi wiedzieć, co ma robić; kto niezdatny, w piwnicy niech siedzi z dziećmi, miejsca tu nie zabierając!... - Przecie jeszcze nieprzyjaciela nie ma! - To rozporządzenie wydałbyś dopiero wtedy, kiedy już nadejdzie? Rychły czas! - Biada temu domowi, gdzie dowodzie krowa wołowi - zauważył oderwanie miecznik. Pan Kozłowski spoglądał istotnie jak wół. Sapał. Zebrał się w sobie i zaczął: - Niesłychaną jest cierpliwość, z jaką pozwalam jejmości język niewstrzęmięźliwy rozpuszczać. Dość już tego. Jejmość dobrodziejka nie masz tu nic do gadania... Tupnęła gniewnie nogą. - A kto ma do gadania, jeśli nie ja? Komendantową jestem! - Nie widziałem rozkazu. - Obaczysz waść go rychlej, niż przypuszczasz... Oto już jadą! - dodała radośnie, ukazując wspinających się pod górę po stromej drodze jeźdźców. - Oto mój mąż! Prezentuj broń! - krzyknęła gromko do straży. Sama wysunęła się naprzód, jak gdyby była dowódcą. - Ależ baba! - mruknął miecznik. - Daj Boże, aby mąż jej był równy w energii - westchnął przeor. - Ojcze wielebny! Nie uchowałby się przy niej! Zatłukłoby jedno drugiego! Wbrew tym obawom miecznika,, pułkownik Jan Samuel Chrzanowski, wjeżdżający właśnie w bramę, nie okazywał braku energii. Twarz miał smagłą, że brano go nieraz za Wołocha lub Ormianina, suchą, zawziętą, spokojną. Zeskoczył zręcznie z dzianeta, rzucił wodze pachołkowi i donośnym głosem zapytał: - Z rozkazu miłościwego pana: kto tu jest dowódcą? - Ja - rzekł gniewnie pan Kozłowski. - Czołem! Ze względu na srogie termina w najbliższej przyszłości grożące Miłościwy pan przysłał mnie do pomocy waszmości... - Ładna pomoc! - parsknął jejmość - władzę masz objąć i koniec... - Tuszę - mówił nie zwracając na nią uwagi Chrzanowski - że o komepetencje nie będziemy się spierać... Jakiż spór o komepetencję mógłby zajść między pułkownikiem a podstarościm? Powiedzenie było czystą retoryką. Niemniej dworna uprzejmość pana Chrzanowskiego sprawiła szczerą ulgę podstarościemu. Gorycz i gniew, przepełniające jego serce, cokolwiek zelżały. Nie zelżała jednak uraza do pułkownikowej. Załatwiwszy sprawę służbową pan Chrzanowski teraz dopiero sunął ku żonie, witając się z nią z atencją, potem z przeorem i obecnymi panami. - Poniektóre dyspozycje już wydałam - oznajmiła mu pani. - Spójrz, co tu się dzieje! Byłoby gorzej niż w Podhajcach. Pułkownik spojrzał za jej ruchem i nagle ze zdziwieniem zatrzymał wzrok na stojącym opodal Kostku. - A ty, mały, jakim sposobem mnie wyprzedziłeś? - zapytał. Zdumiał się Kostek. Zdumieli się pozostali. - Toż ten chłopaczyna - rzekł miecznik - od początku tu z nami jest... - Jak to, tu, kiedy ja go zostawiłem w Sidorowie, z tym opiekunem brodaczem, co od Turków zbiegł?... Kostek roześmiał się wesoło. - Jegomościu pułkowniku, to nie ja, tylko mój brat. - Brat, takiż podobny? Przysiągłbym, żeś to ty był... Pan Filip zmieszał się i zaczerwienił jak dziewczyna. Na szczęście, nikt na niego nie zwracał uwagi. Pułkownik prosił podstarościego, by mu twierdzę pokazał. Z namarszczoną brwią, ze skupionym spojrzeniem obchodził komory z prochem, ganki, lochy i izby mieszkalne. Próbował każdego działa, sprawdzał każdy zawór. Mówił mało. Skąpe uwagi, jakie rzucał, były tak słuszne i ścisłe, że towarzyszącemu im przeorowi serce rosło i dziękował w duszy Bogu za zmianę