... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Gdyby za nie płacono, to by się kto połakomił na zysk; gdyby za to kto nagrodę obiecał, to by inny może na to się połasił — ale wszyscy tylko narzekali, klęli i cierpieli, i tak trwało. Pola i łąki coraz mniej rodziły; podróżni omijali Wolę i Wólkę; naród ubożał, drobniał, smętniał — i tak trwało. Aż się trafił z Wólczan jeden — inny. Jan się zwał, a Sokół po ojcach. Silny wyrósł — do głodu i nędzy cierpliwości nie miał, będąc wyrostkiem od tych kamienistych pól uciekł gdzieś w świat i przez dziesiątki lat wieści o nim nie było. Gdy wrócił, to znalazł te same kamienie, te same markotne, nędzne twarze, tylko nie zastał w chacie ojca, ani dobytku, ani sprzętu. Ojciec umarł, a co po nim zostało, rozgrabili swoi, krewni i przyjaciele — jak to jest w zwyczaju. Mógł Jan po sądach chodzić, prawa i sprawiedliwości szukać, swoje odebrać; byli winni nawet w strachu, ale gdy słowa nie rzekł, poczuli się raźniej i nawet po pewnym czasie poszeptywali z sobą, że albo ich się boi, albo głupi jest. I tak zostało. A Jan ze świata przyniósł z sobą trochę grosza i jakąś nietutejszą ochotę i siłę. I teraz zabrał się do tych kamieni. Uprzątnął je z podwórza i z gumna i uczynił z nich sobie chatę; uprzątnął je z sadu i uczynił z nich płot wokoło swojej osady. Uprzątnął je z pola i z łąki, siał, zbierał, kosił i bogacił się. Ludzie go znienawidzili, z zawiści i ze wstydu. Nazwali chciwcem i skąpcem, posądzali o czary. On też z tej ciągłej zapobiegliwości i pracy stał się milczący i zatroskany, pogardzał próżniakiem i ubogim, nieużyty był, sobą tylko, swą pracą i dobrem zajęty. Zdało się, jakby z tej masy kamieni, które ściągnął, część mu duszę przywaliła i gniotła. Taką dostał szarą i twardą twarz, takie zimne oczy, takie milczące, zaciśnięte usta. Nikt jemu i on nikomu nie powiedział nigdy dobrego słowa. I tak trwało. Jednej późnej, błotnej i zimnej jesieni wracał Jan z jarmarku do domu. Jechał powoli, bo w rozmiękłej ziemi wyszczerzyły się wszystkie drożne kamienie i trzęsły wozem okrutnie. I Jan, choć trzos miał pełen na sobie, klął w duchu i tę ziemię, i tych ludzi — a wszystko za owe kamienie. Aż oto, gdy mijał figurę u rozstaju, wstała z głazu, który tam leżał, kobieta i zawołała na niego: — Gospodarzu dobry, podwieźcie mnie krzynę! Chciał minąć obojętnie, ale spojrzał na nią i tak mu się jakoś litościwie zrobiło w duszy, że stanął. Kobieta lekko skoczyła na wasąg i ruszyli. Konie parsknęły wesoło, zastrzygły uszami, a wreszcie zarżał prawy kasztanek, jakby na ochotę, choć błota miał po kolana, a wyboje bezdenne. Jan się obejrzał na kobietę; uczuł chęć do rozmowy. — Z daleka wy? Nietutejsza? — Z daleka idę. Miejsca sobie szukam. — Toście w złą stronę zaszli. Tu wam chleba nikt nie da, bo sami nie mają. Ot, nahodowali kamieni; nic tu więcej nie ma u tych hultajów. — Niebożęta biedne! Twardy mają żywot — odparła litościwie kobieta. — Przecie i kamienie miłować można. — A toć miłują, miłują, chowają i szanują. Żadnego nie uprzątną! — zaśmiał się gorzko Jan — chyba ukamienować brata, to ruszą kamień z miejsca. — Wam to Bóg szczęścił! — Pewno, że i Bóg, alem się na Opatrzność nie oglądał, tyłkom ręce zakasał i robił. Ho, ho! żeby wszyscy tak robili, to by mieli, ale oni wolą kamienie gryźć i próżnować, a ze mnie drwić, albo mi dokuczać. Tyle i mają, gałgany, ile są warci! — Trzeba wam było ich uczyć, namawiać, pomagać! — Aha, pewnie, a za co? Że mi ojcowiznę rozgrabili i pokradli! Ile warci, tyle mają. — Sprawiedliwie. Jak kto dla siebie robi, to wedle tego i ma — westchnęła kobieta. Milczeli chwilę, aż Jana snadź myśl jakaś trapi, i rzecze: — Tak mi się coś zdaje, jak bym ja was już widział niegdyś i głos mi się zdaje podobny. — Dobrą pamięć macie. Wiele lat temu spotkaliśmy się na tejże drodze, jakeście z obczyzny do domu wracali. Szliśmy razem aż do wsi i gadaliśmy z sobą. Chcieliście mnie ugościć w chacie, ale zaraz koło karczmy ludzie wam powiedzieli, że ojciec umarł, dobytek zmarniał, więc mnie nie prosiliście więcej i rozstaliśmy się. Dobrą pamięć macie! — A wyście też taka sama! — jak by to wczoraj było. — Aha, ja zawsze taka sama! — powtórzyła wesoło kobieta