... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Spieszył poruszony mocno, konie kazał popędzać i wpadł do austerii, będąc pewien, że podróżnego zastanie w łóżku, gdy — ujrzał go w szlafroku wprawdzie, ale wcale nie uszkodzonego, i z twarzą, na której, samo malowało się zdrowie. — Cóż się to panu stało? — zawołał. — Czy posyłał pan po doktora?… Mamy tu właśnie poczciwego kolegę mojego, którego natychmiast sprowadzić mogę… — Ale to nic! nic! wywróciłem się, potłukłem — rzekł Karol szybko. — Nie mam zwyczaju żadnego nigdy używać lekarza, leczę się sam zimnymi okładami. Już mi jest lepiej znacznie… Nakuliwam tylko trochę na nogę. Serdeczniem wdzięczen, że pan przybyłeś… I ściskał go, prosząc siedzieć. Robert nalegał o Paciorkiewicza, Karol się bronił. — Uchowaj mnie Boże! woda zimna i homeopatia!. Ani jednego, ani drugiego nie był w istocie zwolennikiem pan Karol, ale w ten tylko sposób mógł tajemnicę zachować i nie wydać się z tym, że potłuczony nie był. Natychmiast zwracając rozmowę, sam począł mówić o Ruszkowie. — Wiesz pan, że byłem tam niedawno — rzekł — już po jego wyjeździe! Zastałem tę biedną, kochaną Adę jakoś dziwnie smutną i przybitą. Dotknęła ją ta historia z Karusią, którą porwał niepoczciwy Oblęcki, ale i pan masz jej tęsknotę na sumieniu. — Ja!! — zawołał zarumieniony Robert. — Sama rai to mówiła, że jej bardzo towarzystwa pańskiego braknie… Ale pan przecież powrócisz do Zahajów? Robert się zmieszał, nie chcąc tłumaczyć jaśniej. — Prawdziwie, nie wiem kiedy — rzekł; — ojciec sobie życzy, abym był przy nim. — Trzeba się starać powrócić — dodał Karol. — Tymczasem mogę panu o znajomych jego i przyjaciołach wiadomości udzielić… Pułkownik zdrów… panna Hortensja zawsze się wybiera w podróż, która zapewne nie przyjdzie, na nieszczęście, do skutku… Kanonik miewa konferencje w salonie, których w skupieniu ducha słuchamy, ziewając po cichu… Rubaczek gra fugi*… Habicht przesadza kwiatki i ziemię przesiewa, a nieszczęśliwa Ada chodzi po salonie, i sądzę, że nieraz wygląda, czy się gość z Zahajów nie zjawi… Mówię panu, jest bardzo smutna… Jazyga ciągle się rumienił słuchając; nie umiał zebrać na słowo odpowiedzi. Karol zapomniawszy się, że powinien był nakuliwać na nogę, chodził żywo po izbie, na co Robert nie zwracał uwagi, chwytając każde jego słowo. Ile razy sobie przypomniał Karol, że powinien był być potłuczony, sykał i po trosze nalegał to na jedną, to na drugą nogę, lecz wnet, zajęty opowiadaniem, poruszał się jakby się do skoków zabierał… — Daleko pan stąd mieszkasz? mówiono mi, że o półtorej godziny drogi? — Dobrze jadąc i tego nie ma — odparł Robert. — Dopóki pan tu spoczywać jesteś zmuszony, ja i nasz dom jesteśmy na jego usługi. Cokolwiek by mu było potrzeba… — Nic a nic — zawołał Karol — oprócz towarzystwa pańskiego. Wiesz pan, jak ja samotności nie lubię; spodziewam się, że mnie zechcesz odwiedzać… Robert gotów był nawet nie odjeżdżać od chorego, ale na to on nie pozwalał; stanęło na tym, że obiecał się co dzień dowiadywać. Rozmowa o Ruszkowie rozpoczęta na nowo ciągnęła się już bez przerwy do wieczoru… Bardzo zręcznie mówiąc niby o czym innym, kuzynek malował położenie Ady, jej nudy i osamotnienie. Wyrywały mu się słówka dwuznaczne, które Robert mógł na swą korzyść tłumaczyć. Kalka godzin zbiegła im tak niepostrzeżenie i Karol, który już wprzód był dobrze z Robertem, zbliżył się doń i spoufalił prędko. Umiał pozyskiwać serca, gdy chciał, a to było bardzo łatwe do zdobycia. Rozstali się do jutra i Jazyga z głową pełną myśli i wspomnień, ożywiony jak już od dawna nie był, powrócił do ojca, który postrzegłszy w nim tak szczęśliwą zmianę, niewymownie się nią uradował. Nie miał żadnego podejrzenia, aby gość ten w jakimś celu zdradzieckim przybywał, cieszył się, że ta dystrakcja rozproszy posępność Roberta. Zaczął się pilno rozpytywać o Karola, którego Robert z najlepszej odmalował strony. — Ale bo wiesz co! — przerwał major nagle — jeżeli tak bardzo potłuczony nie jest, a idzie mu tylko o wypoczynek… może by go ostrożnie noga za nogą, przywieźć do Żabliszek… Pokój byśmy mu tu dali, miałby wygody wszelkie, wydobrzałby… a dla mnie miłym by był gościem, boby mi może ciebie rozbawił. Proś go tu jutro — a nie, to ja sam z tobą pojadę, zabierzemy go do siebie… Myśl ta opanowała majora, rano ubrał się staranniej, konie zadysponował do kocza i sam napędził syna, aby jechać co prędzej. — Co ma tam w tym karczmisku śmierdzącym siedzieć! Czyż mu nie lepiej będzie tu odpocząć z nami? Przez całą drogę na tę myśl nawracając syna, przejęty nią stary Jazyga stawił się przed panem Karolem wesół, serdeczny, od razu napadając nań, aby jego chatą nie gardził. Karol miał talent nastrajania się wybornego do ludzi, majora wnet poznał i ocenił, przemówić do niego umiał i od pierwszych słów go sobie pozyskał. Zaproszenie było dlań najpożądańsze, jednak musiał się z początku wymawiać i tym, że nie chciał robić subiekcji*, i pośpiechem w podróży, tym i owym… Major go musiał przekonywać, namawiać, prosić, lecz w końcu jakoś, kazawszy synowi prośby swe przyłączyć, udało się im pana Karola nakłonić do Żabliszek. Tego dnia, więcej na siebie dając baczenia, chory dobrze na nogę kulał, podpierał się na lasce a rolę chorego ode grywał z naturalnością i talentem. Tylko ile razy go na Paciorkiewicza namawiać próbowano, chronił się za zimną wodę i homeopatię. Parę godzin spędziwszy z nim, major niezmiernie go pokochał. Karol w potrzebie równie rubasznym umiał być szlachcicem, jak nieznośnym i ceremonialnym lwem salonowym. Nie kosztowała go nic zmiana roli. Z majorem zagrywał czasem nawet na wysłużonego podporucznika… — Ale to bo wyśmienity człek! — mówił stary w duchu