... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Chcę umrzeć. Marcowy Zając nie był w stanie znaleźć na to właściwej odpo- wiedzi. - Umrzeć? - zapytał. Dłońmi przeczesał włosy, sztywne i proste niby igły do szycia. - Umrzeć? - zapytał ponownie. U jego szero- kiego pasa zwisał obiekt podobny do petardy. - Ładną masz tu ka- binę, Paxton. Moja też nie jest zła. Marynarka wojenna zawsze działa z rozmachem, co? Ten okręt przewozi trzydzieści sześć ra- kiet woda-powietrze typu Multiprong, załadowanych i gotowych na ruskiego niedźwiedzia. George zerknął na akwarium z konikami morskimi, przyjrzał się błazeństwom Jennifer, Suzy, Jeremiasza, Alfreda i Margaret. Poprzedniego dnia pojawiło się kilka młodych. Wyobraził sobie, że Holly je widzi. Wyimaginowane okrzyki zachwytu córeczki ra- niły mu duszę. Brzdąc nalał sobie drugi kubek kawy, opróżnił go natychmiast i udał się po trzeci. - Epitafia, powiedziałeś? Hm, może dowództwo spodziewa się, że walka potrwa tak długo, że wszyscy będziemy potrzebowali pa- ru dobrze dobranych słów nad głową. W każdym razie witaj w ze- spole. Czeka nas powzięcie paru trudnych decyzji. Zacząłeś już te- rapię? - Nie. A ty? - Chyba tak. Prawie cały czas siedzimy w kabinie doktor Val- court i gadamy po próżnicy, za co wojsko chyba płaci pani doktor obowiązującą stawkę. Mówię jej, że moje poczucie winy wynika głównie z faktu, że nie znajdowałem się w siedzibie sztabu, kie- dy przeprowadziliśmy uderzenie odwetowe. - Wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. - Niech nikt cię nie zwiedzie. Nasze ra- kiety powietrze-ziemia typu Dzida to najlepsze zabawki, jakie można nabyć za dług federalny. - Jego uśmiech nagle zniknął. Brzdąc Tarmac zakrył dłonią usta, jakby chciał powstrzymać wy- mioty. - Do diabła, boję się, Paxton. - Nie podoba mi się doktor Yalcourt. ; Generał major odetchnął głęboko. - Tak, wiem, jest nieco obojętna, ale lubię te z nią spotkania. Może kiedyś skończę po wewnętrznej stronie jej majtek. - JAMES MORROW Zgniótł styropianowy kubek. Resztki kawy wylały mu się na dłoń. - Cholera, czy nie uważasz, że powinni dać nam parę możli- wych scenariuszy do przeanalizowania? Możesz być pewien, że ruscy generałowie nie siedzą teraz w trzewiach jakiejś cholernej łodzi podwodnej. Konik morski Jeremiasz całował się z konikiem morskim Mar- garet. - Czy kiedykolwiek zauważyłeś, że na rysunkach czterolatków ludzie są zawsze uśmiechnięci? - zapytał George. - W każdym ra- zie ludzie na rysunkach mojej czteroletniej córeczki zawsze się uśmiechali. Miała na imię Holly. - Przykro mi. Wojna to piekło, co? - Brzdąc wydobył petardę z kabury. - Jezu Chryste, to się naprawdę dzieje! Praktycznie naj- większa tragedia, jaką można sobie wyobrazić, i... dzieje się! Rzecz w tym, że kiedy już znajdziesz się w sytuacji, w której two- ja strategia odstraszająca okazała się nieskuteczna, nie możesz pozwolić, by nieprzyjaciel rozdawał karty. W wielu scenariuszach, częściej niż przypuszczasz, zwycięzcą jest facet, który oddaje ostatni strzał. - Brzdąc potrząsnął bronią. - Mała zabawka, ale czy- ni cuda. Jak z opowieści o Dawidzie i Goliacie. - Granat ręczny? - No nie, Paxton, daj spokój, żyjemy w erze mikroelektroniki. W marynarce może szczają do złotych nocników, ale jeśli szukasz najnowszych technologii, zwróć się do lotnictwa. To jest przenoś- na miniaturowa głowica jądrowa o sile jednej kilotony, wraz z sys- temem transportującym. Wygląda jak... - Zabawka - dokończył George, przesuwając się w głąb kabiny. Rzeczywiście, rakieta do tego stopnia przypominała zabawkę, że Holly, gdyby tu była, z pewnością użyłaby jej do wysłania swojego pluszowego kurczaka na Księżyc. - Proszę, zostaw mnie teraz sa- mego - rzekł George. - Czuję nadciągający atak poczucia winy. George spędził następne cztery dni w swoim łóżku z baldachi- mem, kryjąc się pod jedwabną kołdrą, pragnąc śmierci. Przekli- nał Boga, lecz nie umarł. Jego umysł pragnął zerwać wszelkie związki z tym, co pozostało z zewnętrznego świata, lecz jego ciało odmówiło współpracy. Serce, niepomne losu Justine, biło nadal. Nerki, obojętne na nieobecność Holly, filtrowały płyny. Kiedy w ustach robiło mu się sucho, pił. Gdy burczało mu w brzuchu, jadł. George Paxton przeklinał Boga i przeklinał fałszywe przysło- wie, że czas leczy wszelkie rany. Jedyne fizyczne ćwiczenie, jakie wykonał przez cały tydzień, polegało na chodzeniu we śnie. - Ho, ho, kogo my tu mamy? Ktoś potrząsnął nim tak gwałtownie, że miał wrażenie, iż zaraz się rozleci. Otworzył oczy. Stało przed nim sześciu chorążych. Po- tem zrobiło się z nich czterech. Wstrząsy ustały. Dwóch chorążych - pyzatych, rumianych, niezbyt różniących się od siebie. - Po pierwsze, powinien nam pan zasalutować - rzekł jeden chorąży. - Zgadza się - dodał drugi. - Zasalutować komu? - Podporucznikowi Cobbowi - odpowiedział pierwszy. - I jego kuzynowi, podporucznikowi Peachowi - dodał drugi. - Panie Peach, zdaje się, że znajdujemy się w towarzystwie George'a Paxtona - powiedział podporucznik Cobb. - Coś takiego, panie Cobb