... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Nikt z oddziału Bamula, z wyjątkiem Idosso, nie dorównałby temu mężczyźnie. Włosy miał czarne jak mieszkaniec dżungli, ale długie i proste, a cerę tak bladą, jak żaden z synów Czarnych Królestw. Kubwande nie znał również kraju, gdzie mógłby się narodzić ktoś o tak dzikich, niebieskich oczach przywodzących na myśl lwa, gdyby nie ich barwa. Wojownik Bamula pomyślał, że teraz już wie, jaką postać przybrał nieznany duch. II Conan ledwo miał czas dostrzec coś dziwnego w wyglądzie rannego mężczyzny, pierwszej ofiary dzika. Potem musiał skupić całą uwagę na bestii, żeby nie być następną. Zwykły miecz nie stanowił najlepszej broni w starciu z osłabionym, lecz wciąż groźnym dzikiem, gdyby rozjuszone zwierzę znalazło się zbyt blisko. Jego kły mogły jeszcze zadać śmiertelne ciosy. Tylko łut szczęścia pozwoliłby Conanowi utrzymać potwora na odległość wyciągniętego ramienia. Łut szczęścia lub… jedno szybkie, celne cięcie. Dzik zaatakował. Conan oburącz ścisnął miecz, choć jego dwie wielkie dłonie z trudem mieściły się na rękojeści. Racice bestii zryły ziemię, gdy przypuściła szturm. Conan przykucnął, zamachnął się i jednocześnie odskoczył w bok. Jego szybkie, zwinne ruchy przypominały atakującą żmiję. Ostrze miecza przecięło przednie nogi dzika. Pchane siłą rozpędu zwierzę nie zdołało się zatrzymać i walnęło ryjem w drzewo. Osunęło się na ziemię, wierzgając szaleńczo krwawymi kikutami i tylnymi nogami. Miecz Cymmerianina opadł na nie z góry jak topór kata i rozpłatał szczeciniasty kark. Mięso oddzieliło się od kości, ryk zamilkł i dzik znieruchomiał. Conan sprawdził, czy nie wyszczerbił ostrza, po czym otarł je szybko o skórę zwierzęcia. Dobra broń miała w dżungli ciężkie zadanie, podobnie jak na morzu. Miecz stanowił tylko część jego arsenału, ale najbardziej mu odpowiadał. Powinien mu służyć, dopóki rdza nie schrupie ostrza jak krokodyl małego dziecka. Dopiero, gdy Cymmerianin upewnił się, że broń jest w należytym stanie, podniósł się i spojrzał na stojących w pobliżu ludzi. Po nakryciach głowy i tatuażach rozpoznał wojowników Bamula. Przyglądali mu się czujnie, z uniesionymi włóczniami. Lepiej było wykonać pokojowy gest, zanim jedna z nich poszybuje w jego stronę. Conan wsunął miecz do pochwy i skrzyżował ręce na piersi. — Jam jest Conan z Cymmerii. Przybywam w pokoju. Przyjmijcie w darze tego dzika. Większość włóczni i tarcz powędrowała nieco w dół. Bamula zdawali się rozumieć jego słowa. Ale czy mu wierzyli? Miał nadzieję, że piracki żargon, którego nauczył się na pokładzie „Tygrysicy” wystarczy. Załoga składała się z członków wielu plemion i posługiwała się językiem stanowiącym mieszaninę ojczystej mowy każdego z nich z domieszką wyrazów shemickich, a nawet stygijskich. Zanim Conan zdążył powiedzieć coś więcej, z rąk najwyższego Bamula wyrwała się kobieta i pobiegła w kierunku Cymmerianina. Jeden z wojowników cisnął za nią włócznią. Miecz Conana błysnął w powietrzu szybciej niż myśl przelatująca przez głowę. Włócznia opadła na ziemię przecięta na pół równiutko niczym kiełbasa u rzeźnika. Kobieta rzuciła się do stóp Conana. Łkała i mamrotała tak bezładnie, że ledwo mógł zrozumieć jedno słowo na pięć. Wyglądało na to, że błaga go o pomoc. Gdyby wziął ją w obronę, z pewnością nie spodobałoby się to grupie Bamula. Mimo to, Cymmerianin jeszcze nigdy nie pozostawił potrzebującej kobiety bez opieki. Lekko dotknął stopą jej karku. Taki gest podpatrzył u Belit, gdy brała w swoje posiadanie niektórych jeńców. Wysoki Bamula zmarszczył brwi. — To twoja kobieta? — spytał. — Mógłbym cię zapytać o to samo — odrzekł Conan. — Nie odbieram mężczyznom ich kobiet, ale jestem ciekaw, co tu robi Bamula z dziewczyną z plemienia Zjadaczy Ryb. — Jestem Idosso, qamu plemienia Bamula, panów tej ziemi — oświadczył wojownik. — Dziewczyna to moja zdobycz. — O ile mi wiadomo, ta ziemia należy do Zjadaczy Ryb — stwierdził Conan. — Zjadacze Ryb posiadają tylko to, na co pozwalają im Bamula — odpowiedział Idosso. Conan dopiero teraz dostrzegł drugą kobietę. Leżała pomiędzy wojownikami związana i zupełnie naga. Jej oczy zapłonęły gniewem. Dziewczyna u stóp Cymmerianina uniosła głowę. Delikatnie przydusił ją z powrotem do ziemi. Idosso wyglądał na człowieka o długim języku i porywczym usposobieniu. Takich lepiej nie denerwować bez potrzeby. — Wybatzcie mi, qamu Idosso i qamu Conanie — odezwał się jeden z wojowników. — Ale wydaje mi się, że powinniśmy pomyśleć o tym nieszczęśniku — wskazał ofiarę dzika. Ranny mężczyzna siedział, opierając się plecami o drzewo. Miał zamknięte oczy. — Mamrocze coś w języku, którego nie znam. Idosso groźnie zmarszczył czoło, słysząc, że jego podwładny nadał Conanowi zaszczytny tytuł przysługujący wodzowi. Cymmerianin zwietrzył w tym jakiś chytry podstęp. Wojownik, który wygłosił ostanie zdanie nie należał do osiłków i nie dorównywał posturą ani Idosso, ani tym bardziej Conanowi. Lecz sprawiał wrażenie bystrego i przebiegłego. Cymmerianin odkrył to w jego oczach. Te cechy mogły okazać się tak przydatne, jak siła fizyczna. — Dlaczego zwracasz się do mnie…? — zaczął Conan. — Mówi do ciebie Kubwande, syn D’beno, iqako plemienia Bamula, jak wcześniej mój ojciec — przedstawił się wojownik i wykonał kilka gestów, zapewne, by formalnościom stało się zadość. Cymmerianin nie zrozumiał jednak ich znaczenia. Za to doskonale rozumiał, jakie znaczenie ma w jego sytuacji uprzejmość. Naprzeciw niego stało dwudziestu uzbrojonych, gotowych do walki ludzi. Sądząc po wyglądzie, Bamula zasługiwali na swoją reputację. Kubwande nie miał aż tak szczerego spojrzenia jak Belit, lecz chyba tak jak ona pierwszy zamierzał przyjaźnie powitać Conana wśród obcych. — Kubwande, pomogę temu rannemu człowiekowi, jeśli mi powiesz, dlaczego sądzisz, że znam jego mowę. Nie sięgnę również po nic, co należy do członków plemienia Bamula. Nie przeleję też krwi żadnego z waszych wojowników, o ile nikt nie będzie żądał mojej. Przysięgam na Croma i Mitrę. Kilku Bamula najwyraźniej znało te dwa imiona. Conan zauważył, że wykonali gesty, jakby chcieli odpędzić zło. Obie kobiety wpatrywały się w niego szeroko otwartymi oczami. — One mówią, że jesteś nieznanym duchem plemienia Zjadaczy Ryb w ludzkim ciele — wyjaśnił Kubwande. — Spotkaliśmy je, gdy wracały z miejsca, gdzie złożyły ci w ofierze jedzenie. — Jest w tym część prawdy — przyznał Conan. — Mam ludzką postać i potrzebna mi żywność. Lecz nie tak bardzo, jak temu biednemu człowiekowi potrzebna jest pomoc. Cymmerianin uklęknął przy rannym. Mężczyzna umierał. Conan znał ten widok z wielu pól bitewnych. Dzik nie oszczędził nieszczęśnika i nawet trzej królewscy medycy nie byliby w stanie zachować go przy życiu