... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Porzucony egzemplarz „Informatora Filadelfijskiego" le- żał na siedzeniu. Martin z przyzwyczajenia zaczął czytać ko- lumny dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Kobieta z Pre- scott w stanie Arizona występowała do sądu o odebranie jej dziecka przybranym rodzicom. Pewien lekarz w Little Falls, stan Minnesota, został oskarżony o zamordowanie z litości osiemdziesięcioletniego pacjenta cierpiącego na chorobę Alzheimera. Gdy pociąg wtaczał się na stację Wayne Junc- tion, Martin przeczytał, jak to ONZ, chcąc ukrócić praktyki handlu żywym towarem na Dalekim Wschodzie, po długich debatach zmieniła przepisy Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości, dając jego dziewięciu sędziom prawo oskarżania indywidualnych osób i sądzenia „zbrodni prze- ciwko ludzkości". Wysiadł z pociągu i rozpoczął eksplorację. Myszkując wokół opuszczonego browaru Schlitza na Cla- rissa Street, wypalonej ruiny śmierdzącej pleśnią i gołębim guano, bezwiednie zaczął myśleć o pijanych kierowcach, jacy przewinęli się przez jego salę sądową. Mimo wysiłków nigdy nie zdołał skierować ich na drogę abstynencji. Doszedł do wniosku, że pokręconą psychikę alkoholika może w gruncie rzeczy zrozumieć tylko inny alkoholik. Czy tak samo ma się rzecz ze smutkiem? Czy trzeba żałobnika, żeby zrozumieć in- nego żałobnika? Jedno było pewne: nie miał czego szukać w pustym browarze Schlitza. Powinien wstąpić do stowarzy- szenia pogrążonych w żalu. Dawno nie malowana budka telefoniczna stała na rogu ulic Clarissa i Juniata. Podniósł słuchawkę i ku swemu zaskocze- niu usłyszał sygnał. Kosztem dwudziestu pięciu centów uzy- skał numer P. Zabór w Jeleniej Ostoi. Głód atakował go falami, walcząc o pierwszeństwo z bólem w biodrze. Wyciągnął kartę telefoniczną z portfela, wystukał numer i połączył się z matką Brandona Appleyarda. - Słucham? Zaledwie dwie sylaby, ale zdołał rozpoznać jej głos. - Czy to Patryc j a Zabór? - Czego pan chce? - zapytała podejrzliwie. - Spotkaliśmy się dwa tygodnie temu. Na cmentarzu. Mar- tin Candle. - Ach tak... Myślałam o panu. - Doprawdy? - Powinnam była złożyć panu kondolencje. - Dlatego właśnie zadzwoniłem. - Żeby wysłuchać moich kondolencji? - Żeby zaoferować pani własne. Nigdy nie miałem dzieci, ale potrafię sobie wyobrazić... tak czy owak, bardzo pani współ- czuję. To wszystko. Bardzo pani współczuję. - Rozmawiałam z pańską matką. - Z moją matką? - Na pogrzebie pańskiej żony. Powiedziała mi, że powin- nam brać wapń, żeby nie dostać osteoporozy. - Patrycjo... mogę tak do ciebie mówić? Zastanawiałem się... czy masz ochotę coś zjeść? Niedaleko ciebie jest miła grecka restauracja, „Ateński Zaułek". - Nie chcę dzisiaj wychodzić. - Nie jesteś głodna? - Żarty sobie stroisz? Żarłam przez cały dzień i nadal je- stem głodna jak wilk. Smutek zaostrza apetyt, nie zauważyłeś tego? Ale nie jestem w odpowiednim stanie. Rozumiesz? - Oczywiście. - Jestem wyczerpana. - Jasne. - Może innym razem. - Tak. - Jeśli chciałbyś wpaść, mogłabym zrobić spaghetti. - Nie, za dużo kłopotu. Przyniosę pizzę. Lubisz pizzę? - Pewnie. Jest ze mną siostra bliźniaczka. Też uwielbia piz- zę. Mapleshade Lane sześćdziesiąt pięć, kilometr za budyn- kiem prywatnego przedszkola „Dziecięca dolina". - Tym z wielkim drewnianym klownem od frontu? - Tak. Moja siostra jest tam kierowniczką. Zaprojektowa- łam go dla niej. - Jesteś architektem? - Bardzo bym chciała. Grafikiem reklamowym. Projektuję głównie znaczki z obrazkami, w rodzaju tych, jakie dzieciaki kupują w sklepach razem z łakociami. - Historyjki z gum do żucia? - My nazywamy je kartami do zbierania. - Zaprojektowałaś też klowna? - Jeden z klientów Angeli jest rzeźbiarzem. - Czteroletni rzeźbiarz? - Jego ojciec. Tak się napracował. Angela musiała przyjąć prezent. Dzieciakom chyba się podoba. Klown strzegący „Dziecięcej doliny" miał cztery metry wy- sokości. Górował nad ulicą Mapleshade niczym znak firmowy baru szybkiej obsługi dla anorektyków. Martin włączył kierun- kowskaz i skręcił na podjazd przysadzistego domu w stylu wik- toriańskim ze szklarnią z boku i altanką od przodu. Były mąż Patrycji był najwyraźniej człowiekiem majętnym. Martin za- parkował, wysiadł i pokuśtykał do drzwi, niosąc dwie pizze, z których sos przeciekał przez karton i moczył mu palce. Angela Zabór, bliźniaczka Patrycji, przypominała siostrę w tym stopniu, w jakim symfonia zagrana na fortepianie przy- pomina pełne wykonanie orkiestrowe. Tematy są takie same, ale brakuje głębi. Martinowi natychmiast wydała się irytują- ca; pragnął, żeby sobie poszła. Usadowieni przy drewnianym kontuarze stanowiącym centralny punkt kuchni, pochłonęli we troje pierwszą pizzę. - To twój dom? - zapytał. - Przypadł mi w wyniku podziału majątku. - Patrycja otwo- rzyła pudełko z drugą pizzą, odsłaniając plamę w kształcie pło- du na wnętrzu pokrywki. - Dostałam dom, parę dolców i Bran- dona. Paul dostał to, czego chciał. Wolność