... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Jack wrzasnął: — Ojjjeeeee! — i spuścił się głęboko w niej. Susan także dostała orgazmu — tak silnego, jak jeszcze nigdy w życiu. Miała wrażenie, jakby całe jej ciało wypełniały miliardy pękających bąbelków gazu, a potem mroczny wybuch obrócił świat do góry nogami. Przez ułamek sekundy zdawało jej się, że wpadła w inny wszechświat. Znalazła się w innej rzeczywistości — gdzie niebo jest kompletnie czarne, a gwiazdy nie istnieją. Jack wstał niepewnie z łóżka. Zatoczył się i musiał zrobić trzy kroki w bok, by odzyskać równowagę. Usiadł obok Susan i zaczął rozrywać plastik na jej głowie. Jej jasne loki zlepiał pot, wargi miała fioletowe. Uniósł kciukiem powiekę i stwierdził, że oko na nic nie patrzy. — Susan? — Potrząsnął nią, ale głowa przeturlała się po poduszce jak szmaciana kula. — Susan? Daj spokój, przestań mnie robić w wała. — Znów potrząsnął nią energicznie, a potem klasnął dłonią w policzek, w to samo miejsce, w które uderzył Jeff. — Susan, to wcale nie jest śmieszne, słyszysz? — Zaczął ją policzkować bez opamiętania. Rozwiązał krępującą nadgarstki Susan czarną linkę i odwrócił ją na plecy. Przycisnął ucho do nagiej piersi, ale nie słyszał bicia serca. Przytknął opuszki palców do tętnicy szyjnej tak, jak pokazał mu doradca z wydziału policji podczas kręcenia „Śmiertelnego serca”. Kiedy chiński służący Heng wszedł, by zapytać, czy życzy sobie codzienny kieliszeczek przed snem, wciąż przy niej siedział. Miał na czole czerwony krzyżyk, który narysował sobie krwią spomiędzy nóg Susan. — Nie żyje. Jest martwa i zimna jak lód, a ja nawet nie wiem, kto to. Proces trwał pięć tygodni i dwa dni. Jeff był codziennie na widowni i każdy dzień zbliżał go do załamania nerwowego. Przestał się golić. Ledwie się mył. Przez trzydzieści jeden godzin przesłuchań siedział ze spuszczoną głową, zwijając i rozwijając tę samą kartkę papieru. Była to wiadomość od Susan: „Nie zapomnij o motelu Roach”. Ostatnia wiadomość, jaką od niej dostał. „Przyjechali — pomyślał — ale nie wyjechali”. Jack Amberson został przez ławę przysięgłych jednogłośnie oskarżony o zabójstwo. Jego adwokat przekonał jednak ławników, że pani Susan Pearce przyszła do domu jego klienta z własnej woli i z entuzjazmem wzięła udział w akcie seksualnym, o którym musiała wiedzieć, że jest związany z dużym ryzykiem. — Wiadomo, że blokowanie dostępu powietrza w trakcie stosunku zwiększa intensywność przeżyć seksualnych — powiedział jego obrońca. — Pani Pearce podobał się zintensyfikowany w ten sposób kontakt seksualny z panem Ambersonem, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Niestety zapłaciła za to. Mój klient ogromnie żałuje tego, co się stało, ale sumienie ma czyste. Kiedy Jeff ujrzał na schodach przed gmachem sądu Ambersona w otoczeniu dziennikarzy i ekip telewizyjnych, przebił się do niego i capnął go za rękaw. — Ty draniu! Ty kłamco! Moja żona nigdy by czegoś takiego nie zrobiła! Zabiłeś ją! Zamordowałeś! Jack popatrzył na niego ze zbolałą miną, mającą wyrażać współczucie. — Przykro mi z powodu tego, co się stało, panie Pearce. Naprawdę mi przykro, ale pańska żona chciała spróbować… starałem się ją przekonać, ale się uparła. Sam pan najlepiej wie, jaki miała charakter. — Zabiłeś ją… — powtórzył Jeff, drżąc z obrzydzenia. — Przepraszam, ale nie. Nie zabiłem jej. Wie pan, kto ją zabił? — Pochylił się do ucha Jeffa i powiedział tak, by nikt poza nim tego nie usłyszał: — Zabił ją mąż, który sprał ją po gębie i wyrzucił na ulicę, gdzie zaczęła szukać kogoś, dla kogo by coś znaczyła. Coś panu powiem: jeśli ktokolwiek tu zasłużył na proces, to właśnie pan. Jeff zamachnął się na niego, ale Jack się odwrócił, jakby od początku był całkowicie pewien, że cios nie dojdzie do celu. Tak też się stało, bo jasnowłosy ochroniarz Jacka Ambersona pchnął Jeffa tak mocno w pierś, że biedak stracił równowagę, poleciał w dół i sturlał się po stopniach na chodnik. Leżał tam ledwie żywy, z dwoma pękniętymi żebrami i rozerwaną nogawką. Przechodząca obok siostra karmelitka spytała: — Nic panu nie jest? Jeff nie odpowiedział, ale obrzygał chodnik pod jej nogami. — Zabić go? — spytał Lenny. — Chyba żartujesz. — A jak mam inaczej wyegzekwować sprawiedliwość? Było dziesięć po ósmej rano i siedzieli w restauracji hotelu „Beverly Hills”. Lenny zaprosił Jeffa na śniadanie, przy którym mieli omówić reklamę „Potworów”. Z wyglądu przypominał rekina: okulary przeciwsłoneczne nasuwał na czoło, włosy farbował na kruczoczarno i sczesywał do tyłu, w dodatku miał słabość do białych nieforemnych garniturów, które przy chodzeniu nadymały się niczym balon, ale znał każdego, kto coś znaczył, oraz drugie tyle ludzi, którzy jeszcze byli nikim, ale wkrótce kimś mieli zostać, i Jeff szanował jego zdanie. Pamiętał tylko jedną jego pomyłkę: zachwycał się „Ishtar”. — Musisz pamiętać — powiedział Lenny — że jeśli chodzi o kwestie prawne, ktoś taki jak Jack Amberson jest niemal kuloodporny. Cóż za kochany łobuz, cóż za wspaniały gwiazdor, niemal już nie Człowiek, a instytucja. Twierdzisz, że Susan została zamordowana, ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, ile kobiet zgodziłoby się umrzeć, gdyby ich ostatnim przeżyciem na tym świecie było wydymanie przez Jacka Ambersona? Słyszałem pod sądem, jak baba z ufarbowanymi na błękitno włosami wzdychała: „Boże, cóż za odejście!”. Jeff odsunął talerz. — Zapowiadam ci to, Lenny. Zastrzelę tego skurwysyna i nie interesuje mnie, kto się o tym dowie. Lenny pokręcił głową. — Nie dostaniesz się nigdy w jego pobliże. Nie masz szansy. — Udało mi się podejść do niego przed sądem. Gdybym wtedy miał pistolet… — Gdybyś miał pistolet, nie jadłbym dziś z tobą śniadania, ale rzucał ziemię na twoją trumnę. Ochroniarze Jacka Ambersona mają pozwolenie na noszenie ukrytej broni i wszyscy są tak wyszkoleni, że na pięćdziesiąt kroków mogą bez trudu odstrzelić Bette Midler kolczyki. Choć nie powiem, by to było zbyt trudne. — Musi istnieć jakiś sposób