... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Odsunęli się nieco od ognia, owinęli w ciepłe skóry i wkrótce sen zmorzył ich powieki. Stopniowo obóz ogarniała coraz większa cisza i spokój. Milkły rozmowy, przygasały ogniska. Niewielki skrawek ziemi między skrajem boru a rzeką spowiła ciemność i cisza. Nie wszyscy jednak poddali się nastrojowi pełnego bezpieczeństwa wywołanego opowieścią zwiadowców o odejściu wroga. Nie wszyscy też wierzyli w bezpieczeństwo obozu chronionego ziemną barykadą i potrójnym rzędem straży. Nic więc dziwnego, że aż kilku z rzekomo śpiących mimo mroku nocy dostrzegło, jak w pobliżu ogniska białych poruszyło się rzeczne sitowie, wychynęły na moment ponad nim cienie głów. Dostrzeżono, jak cienie te dały się unieść prądowi wody, a następnie zniknęły poza obrębem obozu. W kilka minut później gdzieś z dali dobiegł drżący, nieco przytłumiony głos maunka. Ten tajemniczy ptak, jak twierdzono, niósł z sobą zawsze żałobną wieść. Paul długo nie mógł zasnąć. Poranną rozmowę z Guhguhnótuhwuga analizował po raz nie wiadomo który. Ściśle obliczał siły, ich uzbrojenie i rozmieszczenie. Musiał uwzględnić wiele różnych czynników, w tym także sporo niewiadomych i nie łudził się, że sprawa będzie prosta. Już samo ukształtowanie terenu nie pozwalało żywić co do tego większych wątpliwości. A ponadto fakt, że właśnie Sattayentackowi powierzono dowództwo, całe przedsięwzięcie czynił bardzo niebezpiecznym. Ten dumny Seneka miał dar przewidywania. Nie przewidział tylko jednej rzeczy tam, pod misją, że transport dotrze o parę dni wcześniej. Kosztowało go to drogo. Teraz takiej pomyłki już nie popełni. A więc trzeba mu stworzyć okazję do popełnienia innej. Zaczęto już ją zresztą tworzyć. Byle wydała oczekiwane owoce. Jeśli nie, każda walka musiałaby w tej sytuacji przynieść wielkie straty. I wielu ludzi zabrałby Wielki Duch. Nie wolno dopuścić do tego. Paul nasłuchiwał przez dłuższy czas śpiących spokojnie swych białych przyjaciół, odsunął się od nich ostrożnie i zniknął w ciemnych czeluściach boru. Wiedział, że czekano na niego... ROZDZIAŁ XVIGdy myśliwy staje się zwierzyną W dwa dni później cały obóz podniósł się na nogi na krótko przed wschodem słońca. Po skromnym posiłku Paul zebrał pięćdziesięcioosobową grupę Wahgooshug pod dowództwem Żelaznego Grota i udzielił im ostatnich wskazówek: – Shemágonish wie – mówił głośno, powoli, tak by go dobrze rozumieli – że jego bracia są dzielni i mądrzy i nie dadzą się przechytrzyć ani odstraszyć żadnemu wrogowi. Ich najgorsi nieprzyjaciele – Irokezi ponieśli wielką klęskę w pobliżu misji i teraz opłakują zmarłych w swej wiosce. Nie ma więc ich tu i nie staną na drodze Lisów. Ale mimo to Wahgooshug nie powinni tracić nic ze swej zwykłej czujności i ostrożności. Mają do wykonania trudne i ważne zadanie. Muszą przejść całą ścieżkę, zbadać, czy gdzieś nie leżą przeszkody i nim słońce minie połowę nieba, winni być po drugiej stronie szlaku. Znają go, więc wiedzą, że na końcu ścieżka schodzi z gór i wkracza do parowu. Parów jest długi. Żelazny Grot i jego wojownicy nie pójdą nim, lecz pozostaną przy końcu ścieżki. Żelazny Grot wyśle jednak do parowu na odległość trzech lotów strzały zwiadowców, by upewnić się, czy w pobliżu nie ma wrogów. Jeśli stwierdzi, że ich nie ma, będzie czekał u końca ścieżki na cały transport. Za Żelaznym Grotem, którego wojownicy mają pięćdziesiąt strzelb, pójdą wioślarze niosący kanu z futrami. Ponieważ kanu jest sto, wioślarze nie zabiorą ich od razu. Najpierw przeniosą połowę, a potem wrócą i zabiorą pozostałą część. Przenoszenie ładunku zajmie im czas do wieczora. Z tej strony ścieżki pozostanie Shemágonish wraz z Geessenarem i również pięćdziesięcioma uzbrojonymi w strzelby wojownikami Węży. Z tej więc strony tym, którzy znajdą się na ścieżce, również nic nie będzie zagrażać. Shemágonish pozostanie tu do czasu, aż słońce przejdzie trzy czwarte swej codziennej drogi. Wtedy wraz z Geessenarem pójdą z tymi, którzy będą przenosili drugą część ładunku. To, co czyn? Shemágonish, jest tylko zwykłą ostrożnością, gdyż wie, że wrogów nie ma nigdzie w pobliżu. Ale dobry wódz zawsze jest chytry i ostrożny – dodał chełpliwie. – Niech Żelazny Grot już idzie i niech rusza za nim pierwsza część transportu. Mrok zaczął stopniowo ustępować, gdy zza pobliskich drzew oderwały się dwa cienie i nie zauważone przez nikogo zniknęły bezszelestnie w czeluściach boru. Joliet, słuchający ze zdziwieniem i wyraźnym zaniepokojeniem wydanych przed chwilą rozkazów, podszedł do młodego białego dowódcy i spytał gniewnie: – Dlaczego, do stu tysięcy... nie polecił pan Żelaznemu Grotowi, by po tamtej stronie obsadził nie wylot ścieżki, a wylot parowu? Obsadzanie wylotu ścieżki nic nie daje. Jeśli ktokolwiek zajmie parów, nie przepuści i tak ani jednego człowieka. A jeśli po naszym odejściu stąd jacyś dzicy zablokują ścieżkę, siedzimy w pułapce jak amen w pacierzu. – Nie ma pan racji, panie Joliet. Żelazny Grot nie może zająć parowu, bo ma za mało ludzi. Tylko pięćdziesięciu. Parów, jak pan wie, jest zarośnięty. Strzelby nie na wiele przydałyby się przy jego obronie. Dopiero gdy u wylotu ścieżki znajdzie się cały oddział, będzie nas przeszło dwustu, a w tym przeszło sto strzelb. Wtedy, gdy stanie nam ktokolwiek na drodze, poradzimy sobie z nim. – Nie jestem, panie Bresson, przekonany. – Nic na to nie poradzę. Jeśli miał pan jakieś wątpliwości wcześniej, nie trzeba było dołączać do tego transportu, lecz poczekać na inny. Tutaj ja wydaję polecenia. Teraz więc skoro zostało nas tylko pięćdziesięciu, proszę zająć odpowiednie miejsce i pilnować lasu. I niech pan zapamięta, panie Joliet