... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Łyknęła trochę whisky i przyjrzała mu się sponad szklanki. Eden uniósł swoją i uśmiechnął się. - Straszny tu hałas, prawda? Pomyślała, że jak na człowieka parającego się piórem, jego kwestie są żałośnie mało oryginalne. Przypuszczała, że oczekuje od niej potwierdzenia, żeby zadać potem kolejne pytanie, które będzie brzmiało: "Może byśmy znaleźli jakieś spokojniejsze miejsce?" Równie łatwo można było przewidzieć dalszy ciąg rozmowy. Zwlekając z odpowiedzią znów łyknęła whiksy. Zastanawiała się. Gdyby Lionel był w Lincoln, oczywiście nie zawracałaby sobie głowy tym facetem. Ale Lionel, który zwykle stanowił jej klapę bezpieczeństwa i który chciał, żeby rozwiodła się z Melem, pojechał do Cincinnati (a może do Columbus), gdzie robił to, co robią architekci podróżujący w interesach, i miał wrócić za dziesięć dni, a może później. Mel nie wiedział o jej związku z Lionelem, a przynajmniej nic konkretnego, chociaż przypuszczała, że ją podejrzewa o kochanka. Ale wyglądało, że mu to specjalnie nie przeszkadza. Dzięki temu miał powód, żeby zajmować się wyłącznie lotniskiem, całkowicie ją zaniedbując. Tym przeklętym lotniskiem, które dla ich małżeństwa było stokroć gorsze, niż gdyby miał kochankę. Nie zawsze się tak między nimi układało. Na początku ich małżeństwa, wkrótce po demobilizacji Mela z marynarki, była dumna z jego ambicji. Potem, kiedy wspinał się szybko po niższych szczeblach hierarchii administracji lotniczej, cieszyła się z jego awansów i nowych stanowisk. Ze wzrostem jego znaczenia wzrastało także jej znaczenie, zwłaszcza w towarzystwie, a w tamtych czasach niemal co wieczór mieli jakieś towarzyskie zobowiązania. W imieniu obojga przyjmowała zaproszenia na przyjęcia, kolacje, premiery, zebrania charytatywne... a jeśli jednego wieczoru wypadały dwa, potrafiła biegle ocenić, które jest ważniejsze, i rezygnowała z tego drugiego. Takie życie towarzyskie, poznawanie wybitnych osobistości, było ważne dla młodego człowieka robiącego karierę. Nawet Mel to dostrzegał. Na wszystko, co zorganizowała, zgadzał się bez szemrania. Sęk w tym, jak to teraz rozumiała, że obrali sobie różne dalekosiężne cele. Mel widział w życiu towarzyskim środek do zaspokojenia zawodowych ambicji. Liczyła się tylko kariera, a życie towarzyskie stanowiło narzędzie, które miał z czasem odrzucić. Ona widziała w jego karierze paszport do jeszcze świetniejszych, wyższych sfer towarzyskich. Kiedy oceniała to z perspektywy czasu, przychodziło jej czasami na myśl, że gdyby na początku oboje lepiej poznali swoje zamiary, mogliby pójść na kompromis. Niestety, do tego nie doszło. Ich spór zaczął się w czasie, kiedy Mel będąc już dyrektorem lotniska międzynarodowego w Lincoln dodatkowo został wybrany na przewodniczącego Rady Dyrektorów Lotnisk. Szalała z radości na wieść, że działalność i wpływy męża sięgają stolicy. Wezwania z Białego Domu, kontakty z prezydentem Kennedym pozwalały oczekiwać, że się natychmiast dostaną do waszyngtońskiej śmietanki towarzyskiej. W różowych marzeniach widziała siebie spacerującą - i fotografowaną - w Hyannis Port albo na trawniku przed Białym Domem w towarzystwie Jackie, Ethel, Joan. Nie doszło do tego, nic się nie sprawdziło. Nie uczestniczyli w życiu towarzyskim Waszyngtonu, chociaż mogli to robić bez przeszkód. Zamiast tego wskutek jego nalegań zaczęli odrzucać niektóre zaproszenia. Mel tłumaczył jej, że zdobył już taką pozycję zawodową, że nie potrzebuje się dłużej przejmować swoim statusem towarzyskim, o który zresztą i tak nigdy nie zabiegał. Kiedy pojęła, co się dzieje, wybuchła i doszło do awantury. To również był błąd. Do Mela przemawiały czasem rozsądne argumenty, ale jej gniew zazwyczaj utwierdzał go tylko w uporze. Ich zajadłe sprzeczki ciągnęły się przez tydzień, a im dłużej to trwało, tym ona stawała się zjadliwsza, co tylko pogarszało sprawę. Wiedziała, że zjadliwość jest jedną z jej wad. Często nie chciała być taka, lecz czasem, gdy napotykała jego obojętność, wybuchowa natura brała w niej górę, tak jak dzisiaj w rozmowie przez telefon. Po ciągnącym się przez tydzień sporze, który właściwie nigdy nie wygasł, ich kłótnie stawały się częstsze. Zaprzestali już starań, żeby ukrywać je przed dziewczynkami, co zresztą i tak było niemożliwe. Któregoś dnia, ku zawstydzeniu obojga, Roberta oświadczyła im, że po szkole będzie odwiedzać przyjaciółkę, "bo w domu nie mogę odrabiać lekcji, kiedy się kłócicie". W końcu narzucili sobie plan. W niektóre wieczory Mel towarzyszył Cindy, w inne zostawał po godninach na lotnisku. Jeszcze bardziej przez to osamotniona, zajęła się tym, co nazywał szyderczo "wentami od siedmiu boleści" i "głupią wspinaczką towarzyską". Czasem rzezczywiście mogło mu się to wydawać głupie