... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ożywiał je szereg namiotów i chałup, ale na pierwszy rzut oka widać było, że najświetniejsza epoka tej kopalni należała już do przeszłości. Mniej więcej w środku doliny stała niska, lecz szeroka i głęboka szopa z desek, a nad wejściem do niej wisiał napis: ,,Sklep towarów mieszanych i gospoda w Yellow-water-ground”. Gospodarz tej szopy, w której się mieszkało, kupowało i piło, mógł nam udzielić najlepszych wiadomości. Zsiedliśmy więc z koni i zostawiwszy przy nich Boba, weszliśmy do środka. Przy niedbale zbitych stołach siedzieli na ławach nędznie na ogół, a częściowo zawadiacko ubrani ludzie, którzy zaraz zaczęli się nam ciekawie przypatrywać. – Czego panowie raczą się napić? – spytał gospodarz. – Piwa – odpowiedział Bernard. – Porter, czy ale41? – Dajcie to, co lepsze. – W takim razie weźcie ale. Prawdziwe ale z Burton w Staffordshire. Zaciekawił mnie trochę ten napój, który, wyrabiany w Anglii, i to w miejscu słynnym z tego specjału na cały świat, dostał się aż do Sacramento. Gospodarz przyniósł pięć flaszek, z których jedną zaniosłem Bobowi. Murzyn wypróżnił ją za jednym haustem. Zaledwie jednak odjął ją od ust, wywrócił oczy, otworzył usta tak, że wypełniły mu pół twarzy, i wydał okrzyk jak rozbitek, który po raz ostatni pochyla się nad wodą. – Co się stało? .– spytałem sądząc, że skaleczył sobie usta szkłem. – Massa, och, ach, Bob umrzeć. Bob wypić truciznę. – Truciznę? To nie trucizna, ale najprzedniejsze angielskie ale. – To nie ale! Bob znać ale. Bob wypić truciznę, czuć w ustach i w żołądku arszenik i wilczą jagodę. Nasz poczciwy Bob nie był smakoszem. Jakże to musiało działać na bardziej wyrafinowane podniebienie! 41 a l e (ang.) – rodzaj piwa 133 Gdy wróciłem do izby, gospodarz zapytał: – Czy możecie także zapłacić za piwo, moi panowie? Bernard przybrał minę obrażonego i sięgnął do kieszeni. – Stać, master Bernard – rzekł Sam. – Ten rachunek ja załatwię. Ile kosztuje piwo? – Butelka po trzy dolary, razem piętnaście. – To wcale niedrogo, mój człowieku, zwłaszcza jeśli można flaszki zabrać ze sobą. Prawda? – Istotnie. – My jednak zostawimy je wam, gdyż ludzie znający miejsca, w których złoto leży całymi pokładami, nie troszczą się o kawałek szkła. Przynieście wagę. – Płacicie złotem? – Tak. Sam otworzył ładownicę i wyjął z niej kilka nuggetów, z których jeden był wielkości gołębiego jaja. – Do pioruna, gdzie to znaleźliście? – U siebie. – A gdzie to jest? – Gdzieś w Ameryce. Mam lichą pamięć i przypominam sobie zwykle takie miejsca wtedy, kiedy potrzebuję pieniędzy. Gospodarz musiał tę uwagę schować do kieszeni, lecz oczy jego iskrzyły się od żądzy, gdy odważał nugget i wydawał resztę w pieniądzach. Kupił złoto po najniższej cenie, pomijając już to, że jego waga mogła mieć także wiadome właściwości. Sans-ear jednak schował pieniądze z miną człowieka, któremu nie zależy na tym, czy dostanie o jedną uncję mniej lub więcej. Nosił on pomiędzy kulami w ładownicy wcale pokaźną sumkę, i to tak, że nikt o tym nie wiedział. Teraz przypomniały mi się jego słowa, które wyrzekł przy naszym pierwszym spotkaniu, że potrafi znaleźć w górach dostatecznie wiele złota, by nim wzbogacić przyjaciela. Teraz skosztowaliśmy piwa. Gdybyśmy tu przyszli prosto z sawanny, wypilibyśmy je zapewne, ponieważ jednak dzięki gościnności donii Elwiry w hotelu ,,Valladolid” odświeżyliśmy zrujnowane podniebienia, nie mogliśmy już tego przełknąć. Jasne było, że gospodarz sam gotował swoje piwo z ziół i innych domieszek i sprzedawał po trzy dolary za butelkę. Oto jeden z wielu przykładów, że w kopalniach może się wzbogacić nie tylko ten, kto sam szuka złota. Gospodarz nie zadowolił się widocznie uwagą Sama dotyczącą nuggetów, bo usiadł koło nas i zapytał: – Czy daleko stąd jest to miejsce, sir? – Które? Znam ich cztery czy pięć. – Aż tyle! Nie mogę w to uwierzyć. W takim razie nie przychodzilibyście do nędznego Yellow-water-ground, gdy już niemal nic nie można znaleźć. – Czy uwierzycie w to, czy nie, to już, na przykład, wasza rzecz. – I bierzecie z tego złota zawsze tylko tyle, ile wam w danej chwili potrzeba? – Tak. – Co za lekkomyślność, co za nieostrożność! A co będzie, gdy inni zabiorą to, że się tak wyrażę, coście mogli dla siebie zabezpieczyć? – Do tego nie dojdzie, panie sprzedawco ale. – Odkupiłbym od was jedno z tych złóż, sir. – Nie zdołalibyście za nie zapłacić. Czy macie, na przykład, tyle, żeby pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt cetnarów złota wymienić na dolary albo banknoty? 134 – Do stu piorunów! Aż tyle? Trzeba by się postarać o wspólnika, a nawet o dwóch albo trzech