... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Kiedy i u mnie zaczęły się objawiać niezaprzeczalne oznaki wyczerpania, Ajor zaproponowała, żebym porzucił broń i amunicje, ale odpowiedziałem, że ponieważ próbując wędrować bez nich przez Caspak skazywałbym się na pewną śmierć, to równie dobrze mogę zaryzykować, że umrę tutaj, w jaskini, zachowując je, bo istniała jeszcze szansa, że jednak znajdziemy drogę ku wolności. Nadeszła wreszcie taka chwila, że Ajor nie mogła już dalej iść, a wtedy wziąłem ją na ręce i poniosłem. Błagała, żebym ją zostawił, argumentując, że po znalezieniu wyjścia mógłbym po nią wrócić, ale wiedziała i zdawała sobie sprawę, że ja też wiem, iż zostawiwszy ją, nigdy już bym jej nie znalazł. Mimo to nalegała. Ledwie starczało mi sil, by bez przystawania przejść dwadzieścia kroków; po każdym takim zrywie musiałem usiąść i odpoczywać przez pięć do dziesięciu minut. Nie pojmuję, jaka siła dodawała mi energii i kazała przeć naprzód w obliczu absolutnego przeświadczenia, że mój mozół jest całkowicie daremny. Miałem już nas oboje za martwych, ale wciąż wlokłem się przed siebie, aż doszło do tego, że nie mogłem się już podnieść, a tylko podpełzałem po kilka cali, holując za sobą Ajor. Jej słodki głos, teraz prawie niesłyszalny na skutek osłabienia, błagał mnie, żebym ją opuścił i ratował się sam — wydawała się troszczyć tylko o mnie. Nie miałem, ma się rozumieć, sumienia, by zostawić ją tam samą, bez względu na to, jak mogłem tego w głębi duszy pragnąć; ale prawda była taka, że ani myślałem jej zostawiać. To, co jej wtedy odpowiedziałem, przyszło mi na język bardzo zwyczajnie i naturalnie. Wydaje mi się zresztą, że nie mogło być inaczej, bo wątpię, czy ludzie, zaglądając w oczy śmierci, są tak bardzo skłonni do heroizmu. — Bodajbym raczej wcale stąd nie wyszedł, Ajor — wydusiłem z siebie — jeśli miałbym wyjść bez ciebie. Odpoczywaliśmy pod skalną ścianą i Ajor opierała się o mnie z głową na mojej piersi. Poczułem, jak przytula się do mnie mocniej, a jej ręka gładzi mi ramie w bezsilnej pieszczocie; nic jednak nie odpowiedziała, bo i nie były tu potrzebne żadne słowa. Po jeszcze kilku minutach odpoczynku podjęliśmy znowu naszą beznadziejną wędrówkę, ale szybko uświadomiłem sobie, że gwałtownie tracę siły i teraz byłem zmuszony przyznać, iż mam już dosyć. — To nie ma sensu, Ajor — wysapałem. — Szedłem, dopóki mogłem. Może jak się prześpię, dam radę ruszyć dalej. — Ale wiedziałem, że to nieprawda i że koniec jest bliski. — Tak, śpij — odparła Ajor. — Zaśniemy razem… na zawsze. Ległem na twardej podłodze, a ona podpełzła do mnie blisko i złożyła głowę na moim ramieniu. Resztką sił, jaka mi jeszcze pozostała, podciągnąłem ją w górę, tak że nasze usta zetknęły się, i wyszeptałem: — Żegnaj! Zaraz potem musiałem stracić przytomność, bo następną rzeczą, jaką pamiętam, jest to, że obudziłem się z niespokojnego snu, podczas którego śniło mi się, że tonę, i zobaczyłem jaskinię rozjaśnioną rozproszonym dziennym światłem i maleńką strużkę wody spływającą korytarzem i zbierającą się w płytkim zagłębieniu, w którym leżeliśmy. Szybko przeniosłem wzrok na Ajor, pełen obawy przed tym, co może wyjawić światło, ale chociaż bardzo słabo, to jednak wciąż oddychała. Uspokojony, rozejrzałem się szukając źródła tej jasności i wkrótce odkryłem, że dociera zza zakrętu korytarza znajdującego się tuż przed nami i pada ze szczytu stromego chodnika. Natychmiast też uświadomiłem sobie, że w nocy dowlekliśmy się z Ajor niemal do wrót ocalenia. Gdybyśmy przypadkiem pokonali jeszcze kilka jardów którymś z korytarzy odchodzących w tym miejscu od naszego, bylibyśmy nieodwołanie zgubieni. Być może nadal byliśmy zabłąkani, ale mogliśmy przynajmniej umrzeć w świetle dnia, uwolnieni od przerażającej czerni tej strasznej groty. Spróbowałem wstać i stwierdziłem, że sen przywrócił mi cząstkę utraconych sił; potem skosztowałem wody i poczułem się jeszcze bardziej odświeżony. Delikatnie potrząsnąłem Ajor za ramię, nie otworzyła jednak oczu, nabrałem więc odrobinę wody w złożone w miseczkę dłonie i pokropiłem jej spieczone wargi. Ocuciło to ją na tyle, że uniosła ciężkie powieki i ujrzawszy mnie nad sobą uśmiechnęła się. — Co się stało? — spytała. — Gdzie my jesteśmy? — Na końcu korytarza — odparłem — a parę kroków stąd wpada dzienne światło. Jesteśmy ocaleni, Ajor! Słysząc to usiadła, rozejrzała się wokół, no a potem, czysto po kobiecemu, zalała się łzami. Odreagowywała po prostu napięcie, w jakim dotąd żyła. Była bardzo osłabiona. Wziąłem ją w ramiona i uspokoiłem najlepiej jak umiałem, i w końcu, z moją pomocą, zdołała wstać, bo podobnie jak ja też odzyskała we śnie nieco sił. Powlekliśmy się oboje pod górę w kierunku światła i za pierwszym zakrętem oczom naszym ukazał się odległy o kilka jardów otwór wychodzący na ołowiane niebo — ołowiane niebo, z którego siąpił drobny deszczyk, źródło małego szemrzącego strumyczka, który ugasił nasze pragnienie, gdy najbardziej tego potrzebowaliśmy. Jaskinia była wilgotna i zimna, ale w miarę jak podczołgiwaliśmy się do jej wylotu, spowijała nas i ogrzewała lepka duchota caspakijskiej atmosfery; nawet deszcz był cieplejszy od tych ociekających wilgocią tuneli