... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Poza tym miała Ralpha i czasami, kiedy nie mogła usnąć i leżała obok niego wsłuchując się w rytm jego oddechu, zastanawiała się, jak mogła kiedykolwiek bez niego żyć. Ralph został majorem. Kiedyś mrugnął do niej i powiedział lekko lekceważącym tonem: — Wszyscy tu jesteśmy pułkownikami lub majorami. Czasami zastanawiam się, czy nie mianować starego Isaziego na kapitana. Był taki przystojny w mundurze z naszywkami, w kapeluszu i z pasem typu Sam Browne, iż żałowała, że nie nosi ich częściej. Z każdym dniem Ralph wydawał jej się wyższy, jego ciało mocniejsze, a energia niespożyta. Nawet gdy był zajęty przy wozach, zakładał heliografy lub przebywał w Kimberley na zebraniu z innymi dyrektorami Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, nie czuła się samotna —jego nieobecność pozwalała jej cieszyć się myślą o jego powrocie. Zawsze wracał do obozu w pełnym galopie, porywał ją w ramiona i podrzucał jak małą dziewczynkę, a potem całował namiętnie w usta. — Nie przy ludziach — szeptała czerwieniąc się. — Wszyscy wkoło patrzą. — I zielenieją z zazdrości — kończył za nią i zanosił ją do chaty. Kiedy był w domu, wszędzie go było pełno. Chodził swoim zamaszystym krokiem rozsiewając zaraźliwy śmiech, rzucając robot- 436 ¦¦;-.**¦ * nikom słowa zachęty lub żartując z nimi, a czasami wściekając się na ich głupotę i lenistwo. Jego nagłe napady złości napełniały ją strachem, choć nigdy nie były skierowane przeciw niej. Obserwowała go przerażona i jednocześnie zafascynowana — twarz puchła mu i ciemniała ze złości, a głos nabierał mocy wrzasku rannego byka. Potem jego pięści lub buty wirowały w powietrzu, a wtedy ktoś padał na ziemię i wił się w kurzu. Cathy czuła się w takich chwilach zupełnie bezbronna, biegła do domu i zasłaniała okna. Kiedy przychodził, miał jeszcze w oczach to dzikie spojrzenie, a ona z trudem powstrzymywała się, żeby do niego nie podbiec — czekała, aż sam do niej podejdzie. — Na Boga, Cathy, moja mała — powiedział jej kiedyś pochylając się nad nią, oparty na łokciach, gdy kropelki potu błyszczały jeszcze na jego nagim torsie, a oddech miał przyspieszony jak po wyczerpującym biegu — może wyglądasz jak aniołek, ale potrafiłabyś nauczyć samego diabła jeszcze kilku sztuczek. Mimo że modliła się później o siłę, aby poskromić swoje lubieżne, cielesne pragnienia, robiła to bez większego przekonania i rozkoszne żądze zupełnie nie chciały jej opuścić. Było jej dobrze z Ralphem, za dnia i nocą, kiedy byli sami i w towarzystwie. Lubiła obserwować, z jakim szacunkiem traktowali go inni mężczyźni — bardziej znani, bogatsi i starsi, jak na przykład pułkownik Pennefather czy doktor Leander Starr Jameson, którzy prowadzili całą wyprawę. Ale później mówiła sobie: „Przecież powinni." Ralph był już jednym z dyrektorów Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego pana Rhodesa, a na zebraniach w pokoju konferencyjnym przedsiębiorstwa „De Beers" zasiadał przy jednym stole z lordami, generałami i samym panem Rhodesem. Kiedyś powiedział jej z szerokim uśmiechem na twarzy: — To wielcy ludzie, Cathy, ale im wszystkim tak samo śmierdzą nogi jak i mnie. — Jesteś okropny — skarciła go czule. Kiedyś gdy podsłuchała dwóch rozmawiających o nim kawale-rzystów, a jeden z nich powiedział: „Ralph Ballantyne to porządny facet", czuła się dumna jak paw. W nocy kochali się gwałtownie, nie czując wstydu ani uprzedzeń, a potem rozmawiali długo, czasami prawie do świtu, jego marzenia 437 i plany były tym bardziej urzekające, iż wiedziała, że może jJ urzeczywistnić. Przywiezione przez Ralpha cztery karabiny maszynowe typu Maxim zostały rozpakowane i wyczyszczone, a potem, pewnego pamiętnego dnia, pojawił się silnik parowy z doczepionym do niego generatorem prądu i olbrzymi reflektor, taki jak te używane przez marynarkę wojenną — wszystko na wypadek ataku Matabelów. Tamtej nocy, leżąc w jego ramionach, Cathy zadała Ralphowi pytanie, które zadawali sobie wszyscy. — Co zrobi Lobengula? — A co on może zrobić? — Zmierzwił jej włosy, tak jakby j pieścił ulubionego psa. — Podpisał koncesję, wziął złoto i bron, a poza tym obiecał ojcu „drogę" do Maszony. — Mówi się, że na jego rozkaz czeka osiemnaście tysięcy ludzi po drugiej stronie Shashi. — Więc niech tu przyjdą, Cathy, moja najdroższa. Nie ma chyba wśród nas takich, którzy nie byliby zadowoleni, mogąc dać im gorzką lekcję. — Mówisz okropne rzeczy — powiedziała bez przekonania. — Ale to prawda, na Boga. Nie strofowała go już, gdy bluźnił — lata spędzone w misji Khami i tamtejsze zwyczaje były jak zacierający się w pamięci sen. Pewnego dnia, na początku lipca 1890 roku, rozbłysło lustro heliografu, niosąc przez piaszczystą, zalaną słońcem ziemię wiadomość, na którą wszyscy czekali długie miesiące. Brytyjski minister spraw zagranicznych w końcu zaakceptował okupację kraju Maszony przez przedstawicieli Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego. Długa, niezgrabna kolumna rozwinęła się jak wąż