... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zaczęłam teraz się modlić, czego nie czyniłam chyba mniej więcej od śmierci mojego ostatniego męża. Prawdę powie- dziawszy, zaledwie mogę to nazwać modlitwą, gdyż byłam pogrążona w takiej rozterce i taka groza ciążyła mi na duszy, że choć wielokrotnie powtarzałam to zwykłe wyrażenie: „Boże! zlituj się nade mną!", nie zdawałam sobie sprawy, że w samej rzeczy jestem nędzną grzesznicą, ani nie myślałam o wyspowiadaniu się ze swych grzechów przed Bogiem, ani nie błagałam go w imię Jezusa Chrystusa o przebaczenie. Zmiażdżona byłam swą sytuacją, grożącą mi karą śmierci oraz pewnością, że będę skazana i wyrok będzie wykonany, i z tego powodu wołałam przez całą noc: „Boże! Co będzie ze mną? Boże! co mam począć! Boże! powieszą mnie! Boże! zlituj się nade mną!" — i tym podobne rzeczy. Moja biedna, nieszczęśliwa gospodyni była równie strapiona jak ja, a znacznie bardziej ode mnie żałowała za grzechy, choć nie groziła jej rozprawa ani wyrok. Wprawdzie zasługiwała na nie na równi ze mną i sama to przyznawała, ale od wielu lat sama nie popełniała żadnych innych przestępstw, jak tylko to, że przyjmowała ode mnie i od innych skradzione przez nas rzeczy i zachęcała nas do kradzieży. Płakała i zachowywała się jakby straciła zmysły, łamiąc ręce i wołając, że jest zgubiona, że przekleństwo niebios spadło na nią, że będzie potępiona, że stała się przyczyną zguby wszystkich swych przyjaciół, że takiego to i takiego, i jeszcze innego zaprowadziła na szubienicę, i wyliczyła dziesięć czy jedenaście osób, które źle skończyły przez nią — historię kilku z nich opowiedziałam tutaj — i że teraz jest też przyczyną mojej zguby, gdyż kiedy chciałam przestać pracować w tym zawodzie, namówiła mnie, abym go nie porzucała. Tu przerwałam jej: — Tak nie jest, matko — rzekłam — nie mów tak, chciałaś przecież, bym rzuciła wszystko wówczas, gdy wyłudziłam zapłatę od kupca łokciowego i gdy wróciłam z Harwich, a ja nie chciałam ciebie posłuchać; nie mogę ci nic zarzucić, ja sama doprowadziłam się do zguby i sama ściągnęłam na siebie te nieszczęścia. — Na takich rozmowach spędziłyśmy z sobą długie godziny. Nie było rady, śledztwo postępowało i w czwartek zaprowadzono mnie do gmachu sądowego, dokąd wezwano mnie, abym złożyła zeznania, jak to nazywają, a następnego dnia naznaczony był termin mojej sprawy. Podczas przesłuchania broniłam się, że nie jestem winna; i mogłam śmiało tak zrobić, gdyż byłam oskarżona o kradzież z włamaniem, to jest o podstępną kradzież dwóch sztuk brokatu jedwabnego wartości czterdziestu sześciu funtów, towaru należącego do Antoniego Johnsona, i o włamanie się do jego domu; wiedziałam dobrze, że tego nie mogą mi dowieść, bo nie tylko nie włamałam się, ale nawet nie podniosłam skobla u drzwi. W piątek przyprowadzono mnie na sprawę. Byłam zupełnie wyczerpana kilkudniowym płaczem, więc we czwartek spałam lepiej, niż mogłam przypuszczać, i udałam się na sprawę z większą odwagą, niżbym to była uważała za możliwe. Gdy rozprawa już się zaczęła i akt oskarżenia został odczytany, chciałam przemówić, ale powiedziano mi, że najprzód muszą być wysłuchani świadkowie, a potem przyjdzie czas na mnie. Świadkami były te dwie dziewczyny, dwie prawdziwie wygadane jędze, bo choć to, co zeznały, w znacznej mierze było prawdą, to jednak one sytuację w najwyższym stopniu pogorszyły przysięgając, że towary były już w moim posiadaniu, że schowałam je pod suknię, że już odchodziłam unosząc je ze sobą, że miałam już jedną nogę za progiem, gdy się one ukazały, i że już drugą postawiłam za progiem, tak że znajdowałam się z towarami poza domem, na ulicy; dopiero wtedy mnie zatrzymały i ujęły, po czym wprowadziły mnie z powrotem do środka i wtedy znalazły przy mnie towary. Fakty te były na ogół prawdziwe, ale byłam przekonana i kładłam na to nacisk, że mnie zatrzymały, zanim postawiłam stopę na progu domu. To jednak nie miało wielkiego znaczenia, gdyż było rzeczą pewną, że wzięłam te towary i że byłabym je zabrała, gdyby mnie nie były przyłapały. Broniłam się, że nic nie ukradłam, że nikt nic nie stracił, że drzwi były otwarte, a ja weszłam w zamiarze kupna, widząc leżące tam towary. Jeśli nawet nie widząc nikogo wzięłam do ręki materiał, nie można z tego wnioskować, że miałam zamiar go ukraść, gdyż nie wyniosłam go dalej niż do drzwi, aby mu się przyjrzeć w lepszym świetle. Sąd w żaden sposób nie chciał dać temu wiary i po trochu żartowano sobie z mojego zamiaru kupienia tych towarów, gdyż nie był to żaden sklep, w którym by coś było na sprzedaż; co do tego zaś, że zaniosłam materiał do drzwi, aby mu się przyjrzeć, dziewczyny bezczelnie ranie wydrwiły i wysilały na ten temat swój dowcip, mówiąc sędziom, że materiał dobrze obejrzałam i widać mi się spodobał, bo wpakowałam go pod suknię i wychodziłam z nim. Krótko mówiąc, sąd uznał mnie za winną zbrodni, lecz nie włamania, co było dla mnie małą pociechą, gdyż pierwsze pociągało za sobą karę śmierci, a drugie nie groziło gorszą karą. Następnego dnia zaprowadzono mnie dla wysłuchania tego okropnego wyroku i gdy zapytano mnie, co powiem na swoją obronę, stałam przez chwilę w milczeniu, ale ktoś za mną podpowiedział mi głośno, bym przemówiła do sędziów, gdyż mogą w korzystnym świetle przedstawić moją sprawę. To zachęciło mnie do odezwania się, że wprawdzie nie mam nic do powiedzenia, co mogłoby zmienić wyrok, ale mam wiele do powiedzenia, co by wzbudziło litość sądu: mam nadzieję, iż wezmą pod uwagę okoliczności czynu, że nie włamałam się i nic nie wyniosłam, że nikt nic nie stracił, że ten, do kogo należały towary, prosił, aby okazano mi litość (co istotnie uczciwie zrobił), i że wreszcie było to pierwsze moje przestępstwo i że nigdy jeszcze nie stawałam przed sądem. Jednym słowem, przemówiłam ze śmiałością, do jakiej nie przypuszczałam, że będę zdolna, tonem wzruszającym i ze łzami, ale nie tak obfitymi, by tłumiły mój głos; widziałam, iż ci, którzy mnie słuchali, wzruszeni byli sami do łez. Sędziowie siedzieli poważni i milczący, pozwalając mi swobodnie mówić, co chciałam i jak długo chciałam, ale nie odpowiedziawszy mi ani tak, ani nie, wydali na mnie wyrok śmierci, wyrok, który sam był już dla mnie śmiercią. Gdy mi go odczytano, zdrętwiałam. Świadomość mnie opuściła, język mi skołowaciał, a wzrok nie mógł dojrzeć już ani Boga, ani ludzi. Moja biedna gospodyni była niepocieszona i ona, która przedtem była moją pocieszycielką, potrzebowała teraz sama pociechy. To smucąc się, to szalejąc wyglądała zupełnie, jak gdyby utraciła zmysły i była jedną z obłąkanych mieszkanek szpitala Bedlam