... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Wieczorem zapytał gospodarz Honzę: — No jak, zrobiłeś wszystko, co przynależało? — A jakże, panie ociec, nasamprzód posiałem groch, potem zaraz przy nim kaszę, żeby gospodyni miała wszystko po gromadzie, kiedy zabierze się do gotowania. A uwrocie obsiałem kiszoną kapustą, co przynależy do grochu w niedzielę! Kmieć złapał za kij i pogonił Honzę przez całą wieś, póki mu z oczu całkiem nie zniknął w ciemności za wsią. Oj, biedny Honza! Dokąd teraz miał się udać? We wsi bał się pozostawać, żeby go gospodarz nie przyszedł sprać w biały dzień, toteż postanowił, że pójdzie w świat. Gościńcem akuracik z turkotem toczył się powóz, Honza uczepił się go z tyłu i dojechał do pierwszej karczmy. Tam jak raz smażono dla furmanów znakomite wątrobianki, ich zapach tak uderzył Honzę w nos, że natychmiast zeskoczył na ziemię i wcisnął się do karczmy. Po kieszeniach miał jeszcze parę kawałków chleba, co go sobie ukrajał na zapas, a w małej kieszonce serdaka uwierał go złoty dukat, którego dostał od gołębia za groch. Rozsiadł się tedy jak basza pośrodku szynku, a gdy karczmarz przechodził do sąsiedniego stołu z brytfanką, pełną elegancko przypieczonych, pachnących wątrobianek, na które czekali głodni furmani 284 i kupcy, stuknął dukatem w dębowy blat, aż brzęknęło, i w głos zażyczył sobie: — Taką samą brytfankę i dla mnie! Opodal w rogu szynkowni siedzieli trzej wygłodniali wędrownicy, którym nadaremno ciekła ślinka od tej rozkosznej woni i aż do tej chwili myśleli, że dzisiaj sądzone im iść spać 0 pustym żołądku. Ale kiedy im tak kusząco zadzwonił w uszach złoty dukat Honzy, spojrzeli po sobie, że niby od tego bęcwa-ła można by co nieco uszczknąć, i duchem poskoczyli do Honzy z zapytaniem, czy mogliby się przysiąść. A czemu nie, Honza lubił towarzystwo i godzi się powiedzieć, że nie był skąpi-radło. Kiedy mu przyniesiono brytfankę wątrobianek i zmiarkował, jaką ci trzej wędrownicy mają na nie ślinkę, zachęcił ich szczerze, żeby sobie po wątrobianeczce wzięli z brytfanki, i poczęstował ich też chlebem. A i ten tłuszczyk, co w naczyniu zostanie, mogą sobie na koniec pospołu wymazać skórkami od chleba. Wędrownicy rozpływali się nad Honzą w dziękczynieniachi a że ich brzucho błogo grzało, jęli przechwalać się, w jakich to przedziwnych krainach bywali i co który widział w życiu 1 czego uświadczył. Czeladnik piekarski rozwodził się nad Ma-hometanią, do której mu dane było dotrzeć i gdzie wszystko jest na odwyrtkę, choćby to, że chłopy tam chodzą w kieckach, a baby w portkach. Na to krawczyk zaczął go przekrzykiwać z fanfaronadą, że to jeszcze nic, bo on na wędrach zaszedł aż do Sakraboniji, gdzie go jeden majster krawiecki zaprosił na weselisko swojej córy. Już ta muzyka, co tam grała, ludkowie moi, gały by wam na wierzch wyszły! Trzy skórzane trąby, dwoje skrzypiec z tataraku, z ciasta drożdżowego upieczona ba-setla( a bębny słomiane! A stół od jadła aż się uginał, a były tam udka szczupacze z wędzonymi ogórkami, rogi kapłonie obsypane piernikiem, sumie pazury, mlecze wiewiórcze w lukrze, wafelki z motyli, całuski z sadzy i pierniczki z lodowych sopli! — Ee tam, to są wszystko trele-morele — piorunem kraw-czyka przyszpilił szewc — takie duby smalone plotą stare bab- 285 ki, kiedy po wsiach drą pierze w zapusty! Ale ja temu panu, co nas tak wybornie ugościł, powiem, gdzie to ja byłem, a będzie to sama prawda najprawdziwsza, jakem Bożydar Brechta! — A gdzie to panoczek byli, jeśli wolno zapytać? — zaciekawił się Honza. — W Leniraju! Miły mój, to jest kraj! Nic na świecie mu nie dorówna! I mógłbym tam być do dziś, gdybym przez własną głupotę sam wszystkiego nie popsuł. — W Leniraju? Do diaska, to by coś było w sam raz dla mnie! Toż ja od maleńkości nic tylko bąki zbijam, zapytajcie się kogo chcecie, każdy w Dalskabatach wam powie, że w całej okolicy uchodzę za największego leniucha! — nadął się jak paw Honza. — Doprawdy? To byś pan w Leniraju dochrapał się wszystkiego, wysoko byś tam pan mógł zajść, nawet palcem w bucie nie kiwnąwszy. Sęk w tym, żeby się tam dostać! Ja sam już nie mogę się połapać, jak tam się idzie! — No, a jak panoczek tam trafili? , — Wtenczas to mi drogę pokazał jeden kamrat, wystarczyło tylko przeskoczyć potok i było się na miejscu. Ale szliśmy po nocy, w ciemnicy choć oko wykol! A przedtem długo błąkaliśmy się po czarnym borze, wyły wilki i hukały sowy, że dostawałem gęsiej skórki! Za to raniuśko, po wzejściu słonka, jeju, to była frajda! Już ten potok, który po ciemku przesadziłem — wyobraźcie sobie, że był maślany, cieplutki aż miło, a mienił się barwą złocistą! Toczył się ot tak, od niechcenia. Na jednym brzegu rosła zwyczajna trawa, ale ten drugi, co już należał do Leniraju, był z miękuchnego piaseczku. Tylko że figa z makiem, zamiast piasku był tu tłuczony cynamon z cukrem! A zamiast olch wznosiły się na tym brzegu przeróżne drzewa, bułkowce, pączkowce, racuchowce, powidłaki struć-listne, sękacze lukropienne, lipy naleśne! Ja byłem od takiego szkraba pies na racuchy, piorunem ci wdrapałem się na ten racuchowiec i natargałem racuchów pełną torbę! Ach, jejusmargaryna, to ci były frykasy, ciepluchne, chrupkie, pachnące! Jednego ci po drugim elegancko macza- 286 łem w tym maślanym potoku, żeby się tego masła dobrze na-sysały, po czym nurzałem je w tym piasku z cynamonu i cukru! Trzeba wam było widzieć, jaką grubą warstewką tych słodkości się pokrywały! Ale ledwom na język wziął pierwszego z brzegu, skądś pędem do mnie przydrałował jakiś profos albo co I I zaraz na mnie z pyskiem urzędowo, że tutaj obrywanie racuchów jest surowo wzbronione i żebym mu nie wmawiał, że mi same spadły, bo on wszystko widział i przyłapał mnie na gorącym uczynku. Ja na to, że też ma o co taki krzyk podnosić, o tych parę placków, toż macie ich tu pełne drzewa, nie ubędzie wam, jak się pożywi co nieco ubogi wędrowniczek! A on cięgiem swoje: — A wiesz ty, człowieku, gdzie w ogóle jesteś? Tu mamy Leniraj, nijakiej pracy tu się nie wolno imać? A tyś naruszył nasze prawa, fatygowałeś się na drzewo, trudziłeś się rwaniem, to jest surowo zakazane! — A co na Boga ojca miałem robić, kiedy byłem głodny, a te racuchy mi tak pięknie zapachniały? — Wedle naszych przepisów trza się uwalić pod racuchowiec, rozdziawić gębę i czekać, aż racuchy na słoneczku doj rzeją. Wtedy same do gęby zlatują! Cóż robić, prosiłem go o odpuszczenie, że niby to się już więcej nie powtórzy, pracować ani myślę, jeśli mi tylko w tym Leniraju pozwoli zostać. Profos podkręcił wąsa i powiada: — Jak na pierwszy raz, to ujdzie ci to na sucho, ale smaruj teraz do miasta na urząd wyfasować papier, że masz tu prawo pobytu. Już oni tam cię wezmą w obroty i szydło z worka wy-lezie, czyś ty czasem nie jaki filut lub krętacz, albo nie daj panie nadgorliwiec, który tylko udaje leniucha