... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Dragosz, zatopiony w swych myślach patrzył machinalnie na Ilię Brusza wiosłującego z wytrwałością godną podziwu. Chcąc minąć zakręt, Ilia chwilowo skierował łódź na północny — wschód, tak że słońce padało na niego z tyłu. Cały oblany potem, zdjął czapkę bobrową, którą zwykle nosił. Promienie słoneczne oświetlały jego obnażoną głowę, przenikając bujną, czarną czuprynę. Nagle Karla Dragosza uderzyło niezwykłe zjawisko. Że Ilia Brusz był brunetem, nie ulegało wątpliwości, ale że był nim tylko częściowo rzucało się to obecnie w oczy. Włosy jego przy końcach czarne, przy skórze zdradzały niezaprzeczenie barwę jasnoblond. Być może był to tylko wybryk natury, prawdopodobniej jednak to niezwykłe zjawisko miało swoją przyczynę w nie dość starannym ufarbowaniu włosów. Zresztą wątpliwość Karla Dragosza stała się pewnością zaraz nazajutrz rano. Podwójna barwa włosów znikła. Rybak zatem, opatrzywszy się w porę, poprawił w nocy swoje niedbalstwo. Oczy, które właściciel ukrywał tak starannie pod nieprzeniknionymi szkłami, kłamstwo podczas postoju w Wiedniu, niezrozumiały pośpiech nie licujący z jawnym celem podróży, te włosy blond przeobrażone w czarne — wszystko to dawało pole do podejrzeń i do wniosków… ale jakich wniosków? Karl Dragosz gubił się w przypuszczeniach. Że postępowanie Ilii Brusza było wielce podejrzane, było rzeczą pewną, ale stąd do wniosków daleko. Wszelako myśl po stokroć odrzucana przez Karla Dragosza, dojrzała pod wpływem ciągłych rozmyślań nad biegiem wypadków. A myśl ta była tą samą, którą mu dwukrotnie narzucił przypadek. Najpierw wesoły Serb Michał Michałowicz, następnie goście hotelu w Ratyzbonie, którzy na poły żartem, na poły serio rzucili przypuszczenie, że pod przybraną odzieżą laureata kryje się wódz bandy złoczyńców trapiących okolicę. Czy jednak należało się zastanawiać poważnie nad przypuszczeniem, do którego może nie przywiązywali wagi sami nawet jego autorzy? Dlaczego nie, zresztą. Oczywiście, dotychczasowe fakty nie upoważniały do niczego. Upoważniały jednak do podejrzeń. A jeżeli wypadki późniejsze potwierdzą słuszność tych podejrzeń, byłoby to wielce zabawne, że ta sama łódź wiozła na przestrzeni tylu kilometrów wodza bandytów i policjanta, który miał go aresztować. Z tego punktu widzenia tragedia skłaniała się raczej ku wodewilowi i Karl Dragosz ze wstrętem myślał o podobnym zbiegu okoliczności. Czy jednak akcja wodewilu nie polega wyłącznie na ześrodkowaniu w jednym miejscu i w krótkim czasie całego szeregu nieporozumień i niespodzianek, których się nie zauważa lub które wyglądają na mniej śmieszne w życiu rzeczywistym z powodu swego rozproszenia, żeby już nie powiedzieć rozwodnienia. Nie byłoby przeto rzeczą logiczną odrzucać z umysłu fakt pod pozorem, że jest anormalny lub nieprawdopodobny. Należy być skromniejszym i uznać nieskończone bogactwo zawikłań, które może nastręczyć przypadek. Pod wpływem tych rozmyślań Karl Dragosz, po nocy spędzonej na pustym miejscu o kilka kilometrów poniżej miasta Komorno, 28 sierpnia z rana wszczął rozmowę na temat dotąd nie poruszany wcale. — Dzień dobry, panie Brusz — rzekł wychodząc z kajuty, w której ułożył cały plan ataku. — Dzień dobry, panie Jaeger — odpowiedział rybak, wiosłując ze zwykła energią. — Spał pan dobrze? — Doskonale. A pan? — Nieszczególnie. — Doprawdy! — zawołał Ilia Brusz. — Jeżeli był pan cierpiący, trzeba było mnie zbudzić. — Czuję się doskonale — rzekł p. Jaeger. — Tylko noc wydała mi się nieco przydługa i zadowolony jestem, że już przeszła. — Ponieważ? — Ponieważ byłem trochę zaniepokojony mogę to wyznać obecnie. — Zaniepokojony — powtórzył Ilia Brusz tonem szczerze zdziwionym. — Nie po raz pierwszy jestem zaniepokojony — odezwał się p. Jaeger. — Ile razy przyszła panu fantazja nocować z dala od miasta lub miasteczka, zawsze czułem się nieswojo. — Szkoda, że mi pan nie powiedział tego wcześniej — odrzekł Ilia Brusz, jak spadły z obłoków — byłbym urządził się inaczej. — Pan zapomina, że zobowiązałem się do niekrępowania pana swobody. Rzecz obiecana jest rzeczą obowiązującą. Co nie przeszkadza, że nieraz byłem zaniepokojony. Cóż na to poradzić? Jestem mieszczuchem; cisza i samotność wiejska wywołują we mnie niepokój. — To rzecz przyzwyczajenia — odparł wesoło Ilia Brusz. — Przyzwyczaiłby się pan, gdyby podróż nasza potrwała dłużej. W rzeczywistości bezpieczniej jest w szczerym polu, niż w sercu dużego miasta, gdzie nie brak morderców i włóczęgów. — Ma pan prawdopodobnie słuszność. Ale trudno rozkazywać wrażeniom. Zresztą moje obawy nie są zupełnie płonne w tym wypadku, ponieważ przepływamy okolicę uchodzącą za niebezpieczną. — Niebezpieczną! — zawołał Ilia Brusz. — Co panu przyszło do głowy. Ja, który do pana mówię, mieszkam tu i nie słyszałem nigdy, żeby ten kraj był niebezpieczny. Z kolei p. Jaeger wyraził niezmierne zdumienie. — Czy mówi pan na serio? — zawołał. — Byłbyś pan wtedy jedynym, który nie wie tego, o czym wiedzą wszyscy od Bawarii do Rumunii. — Cóż takiego? — To, że banda nieuchwytnych złoczyńców systematycznie ograbia oba brzegi Dunaju, od Presburga do jego ujścia