... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Gdy pociąg ruszał zwolna, usłyszał śpiew. Mijali grupę chłopców pomrukujących "Boże, nłogosław Amerykę!". Odżywał. Filipińczycy nie utracili odwagi ani ciepłych dla Ameryki uczuć. Był pewien, że pomogą mu uciec. Wszystko zdało się lepsze od zesłania do następnego obozowego piekła. Tłumy rosły. Na każdym kolejnym przystanku obdarowywano ich jadłem: gotowanymi jajami, chicoiem, ryżem, zawijanym w skórki bananów. Nieliczni mężczyźni jawnie dawali znak V, nurkowali w tłum i znikali. Kobiety spoglądały na Amerykanów ze współczuciem, dzieci posyłały im pocałunki. Nikt w wagonie Willa nie zauważał skwaru i czas płynął szybko. Przed południem wyładowano ich w handlowych dokach Manili, po czym, w prażącym słońcu, popędzono ulicą wiodącą do więzienia Bilibid. Na chodnikach stały tysiące ludzi. Filipińczycy milczeli posępnie, Will dostrzegł w ich łagodnych, brązowych oczach łzy. Wielu czyniło nieznaczne, tajone gesty uznania. Jakaś kobieta krzyknęła Willowi ciepło "Zwycięstwo, Józiu, Mabuhay!". No tak, ci mu pomogą, byle tylko sam się uwolnił. Trzy dni spędzili jeńcy w zbudowanym przez Hiszpanów więzieniu, otoczonym wysokim murem z cegły. Nie było tam dla przybyłych ani łóżek, ani pościeli, tylko nagi beton podłogi. Żarcie dostali nie lepsze niż na Cabanatuanie, ale po raz pierwszy od czasów Bataanu mogli pić wody do woli i zażywać codziennej kąpieli, a to był luksus. Will poczuł, że w pełni odzyskuje siły, dopiero gdy jego grupę wyprowadzono za bramę więzienia. Dzień był duszny i dokuczliwy a widok zniszczeń przygnębiający. Wiele budynków ziało oczodołami, a całe dzielnice mieszkalne zamieniono w kupy popiołów. Najsmutniej wyglądał piękny niegdyś Bulwar Deweya, biegnący wzdłuż zatoki. Niegdyś przypominał Amerykanom zamożną aleję Południowej Kalifornii z zachodnimi hotelami, bankami, sklepami, luksusowymi rezydencjami. Teraz był to ciąg ohydnych ruin z paroma zauważalnymi wyjątkami. Nietknięty pozostał luksusowy Hotel Manila, Klub Oficerów Marynarki oraz dom amerykańskiego Wysokiego Komisarza. Jednakże te symbole amerykańskiego oraz filipińskiego dostatku i współpracy dodawały tylko tragizmu wielkim zwałowiskom gruzów i żelastwa. W rejonie doków Will przełazi po chwiejnej kładce na kursujący między wyspami parostatek i zszedł spiralnymi schodkami do ładowni. Było w niej dość miejsca dla wszystkich, mogli się wyciągnąć, nie potrącając sąsiadów. Panował skwar, ale poprzez luki dopływało świeże powietrze. Późnym popołudniem usłyszeli łoskot maszyn i poczuli, że statek rusza. Wychodził w morze. Ktoś zauważył, że niebawem będą mijać Corregidor. Wszyscy pragnęli spojrzeć nań choć ten jeszcze raz. Will wspiął się po schodach. Żołnierz japoński, stojący na pokładzie, wymierzył weń groźnie karabin. - Złaź! - Will udał, że nie rozumie i wyłaził nadal. - Benjo! - powiedział, kalecząc niemiłosiernie japońską nazwę ustępu. Strażnik był zapewne rekrutem, ponieważ się zawahał. Will powtórzył benjo! dwukrotnie, po czym tamten pozwolił mu, acz niechętnie, wyjść na pokład. Will rozejrzał się dokoła. Strażnik wskazał mu prowizoryczny sracz skonstruowany na burcie statku. Will usiadł. Widok miał przed sobą cudowny. Słońce zachodziło za Corregidorem. Polśniewały złote wody Morza Chińskiego. Na chwilę zapomniał o pozostawionym za sobą Cabanatuanie i o czekającym go piekle przyszłości. - Pospiesz się! - krzyknął strażnik, waląc kolbą w bok jego "toalety". Will zszedł na pokład, spojrzał po raz ostatni na Corregidor. Przez chwilę poranione szczyty wyspy zdawały się płonąć złotym blaskiem, potem słońce przesłoniła ciemna chmura. Will skłonił się strażnikowi i rzekł: - Dziękuję. Zaskoczył tym młodego człowieka. Uśmiechnął się zafrasowany i szturchnął Willa od niechcenia karabinem. Następne dni upłynęły dość przyjemnie. Strażnicy wydający posiłki zachowywali się niemal w sposób cywilizowany, a jedzenie było dobre. Każdy jeniec otrzymywał sporą porcję świeżego ryżu i menażkę zupy. Czasem gotowano ją z kapusty i pływały w niej smakowite skwarki wieprzowiny. Przy dwu specjalnych okazjach podano jeńcom pokaźne płaty pieczonej wołowiny. Wszyscy zgadzali się co do tego, że nigdy nikt w japońskiej niewoli nie był aż tak fetowany. Być może Davao w niczym nie przypominało O'Donella ani Cabanatuanu. Tego rodzaju nadzieje nie powstrzymywały Willa przed planowaniem ucieczki. Postanowił za wszelką cenę wrócić do Ameryki i opowiedzieć o doznanych okrucieństwach. Wieczorem, podczas drugiej uczty z wołowiną, Will podsłuchał, jak strażnik mówi do kolegi, że podchodzą do wyspy Cebu i przed świtem wylądują w Cebu City. Znaczyło to, że są już na morzu Visayan i płyną między wyspami Leyte i Cebu. Na tej ostatniej działały duże siły partyzanckie pod wodzą legendarnej postaci, Jima Cushinga. On i jego dwaj bracia byli górnikami na Luzonie, i podobno mieszańcami - półkrwi meksykańskiej i półkrwi irlandzkiej. Will odczekał do chwili, gdy uznał, że jest około czwartej rano, po czym wspiął się po schodach odziany jedynie w parę starych majtek spiętych jednym guzikiem. Strażnik na pokładzie garbił się nad karabinem. Will powiedział miękko benjo! Strażnik ocknął się i był tak oszołomiony, że nie zaprotestował, gdy Will szedł ospale ku toalecie zamocowanej na salingu. Przystanął, jakby się delektując świeżym powietrzem i ostrymi konturami wzgórz na zachodzie. Dalej za nimi wyrastały góry. Musiała to być Cebu. Przypuszczalnie dzieliły go od brzegu trzy mile. Księżyc świecił tak jasno, że Will omal nie zrezygnował z zamiaru. Byłby, co najmniej przez minutę, łatwym celem. Nagle przeskoczył przez burtę. Leciał pięćdziesiąt stóp, ale powierzchni wody dotknął wpierw stopami, i szybciej, niż się spodziewał. Upadek oszołomił go, pomyślał, że nigdy nie wypłynie na powierzchnię. Woda była zimniejsza, niż przypuszczał i czuł się tak, jakby przebił dach. Gdy zaczerpnął powietrza, usłyszał trzask wystrzałów. Kule biły blisko. Być może jego szamotanina wywoływała fosforyzujące błyski. Nabrał w płuca powietrza, dał nura i popłynął pod wodą jak morświn