... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Mniejsza już o fakt, że nie jestem mezzosopranistką, tylko sopranistką, ale dlaczego mi pani pomaga? - spytałam. A ona na to: - Tak czy inaczej, zostanie pani gwiazdą, to oczywiste. Odrzekłam, że dla mnie to wcale nie takie oczywiste, zwłaszcza po ostatnich doświadczeniach z Herr K., a Róża mówi: - Pani nauczyciel dobrze o tym wie. Uprzedził już GattiegoCasazzę, powiedział mu, czego ma oczekiwać. Jest wiele śpiewaczek, ale nieczęsto spotyka się głos taki jak pani. Głos i całą resztę. - Jaką resztę? - Prezencję. Powiedziała to wszystko, jakby była lekarzem, który wykrył u mnie jakąś rzadką chorobę. - Nie odpowiedziała pani na pytanie - mówię. - Dlaczego mi pani pomaga? A ona na to: - Ludzie płacą ciężkie pieniądze, żeby posłuchać prawdziwych gwiazd. Uważam, że powinno im się przynajmniej zaprezentować muzykę w taki sposób, w jaki zamyślił to sobie kompozytor. A więc robi to tylko dla dobra publicznego? Jest strasznie pewna siebie. Spytałam ją, czy nie podziela zdania innych, że Kajzer jest jednym z najlepszych nauczycieli w świecie. - Jest znakomity - odrzekła. - Może pani dużo się od niego nauczyć. I przy okazji oduczyć się wielu bezsensownych nawyków. Jest pani gotowa. Może już pani przestać śpiewać i zacząć słuchać. Mogłaby sprzedać wieżę Eiffla rodowitemu Francuzowi. Jej słowa są jak dym, ulotne i w sumie bez konkretnej treści, lecz skutkują. Nie mogła zostać na kolacji. Ma dziewiętnaście lat, pytałam. Czwartek - Po spotkaniu z Kajzerem znowu ją dopędziłam, żeby spytać o zdanie na temat dzisiejszej lekcji. - Powinna mi pani za to płacić - odparła. Chętnie, mówię. Myślałam, że się obrazi, ale nie, zrobiła taka minę, jakby poważnie się nad tym zastanawiała. - Naprawdę myśli pani, że mogłabym uczyć za pieniądze? - spytała. Tak, odpowiadam, ale byłoby to straszne marnotrawstwo. - Dlaczego? Ponieważ jest pani utalentowaną kompozytorką i pianistką. Idzie dalej i rzuca ze wzrokiem wbitym w chodnik: - Nie jestem kompozytorką. Gram to, co przyjdzie mi do głowy. Na tym właśnie polega komponowanie, mówię. - Ale ja tego nie zapisuję, za każdym razem gram co innego. - To niech pani zapisuje. - Nie. - Dlaczego? - Bo wtedy wszystko umiera. Jak ptak z podciętymi skrzydłami. Jest taka dziwna. Ale doskonale ją rozumiem. Nigdy dotąd nie słyszałam, żeby ktoś tak mówił albo grał, lecz z drugiej strony, kiedy słyszę, jak gra, czuję się tak, jakbym pierwszy raz w życiu słyszała muzykę. A jest to muzyka piękna, piękna aż do bólu. Zaprosiłam ją do siebie, żeby zagrała coś Giles. - Proszę - nalegałam. - Proszę, tak bardzo panią proszę. Nie odpowiedziała od razu. Myślała chwilę, a potem: - Chętnie. Chciałabym też pójść z panią na kolację, ale dzisiaj nie mogę. - W takim razie może jutro? - Spytam - odparła. Ciekawiło mnie kogo, ale nie drążyłam tematu. Nie chcę spłoszyć ptaszka. Wieczorem - Franciszka przysłała mi kolorowy rysunek, na którym śpiewam. Jest prześliczny. A wiesz, co jest najdziwniejsze? Że wraz z nutkami, z moich ust wylatują małe ptaszki! Piątek, 2 sierpnia, 17:45 - Przychodzi na kolację! Będzie tu już za kwadrans. Po kolacji - Giles nie ma przynajmniej żadnych uprzedzeń. Kiedy przedstawiłam Różę jako swoją przyjaciółkę akompa - niatorkę, wcale nie była zaskoczona. Róża - nareszcie kazała mi mówić do siebie „Róża”; już kilka tygodni temu zaproponowałam, żebyśmy przeszły na „ty”, skutkiem czego przestała nazywać mnie „panną Piper” i ostatnio zwraca się do mnie bezosobowo - tak więc Róża była bardzo miła i zadawała Giles wiele nudnych pytań na temat jej wolontariatu w przyklasztornym szpitalu. Giles ma najbardziej ponurą pracę w świecie: dogląda umierających zakonnic. Na ich miejscu wpadłabym w przerażenie, widząc, jak idzie do mnie z tacą. Wyznanie: piłam wino. Giles nas poczęstowała; najwyraźniej wino jest dla niej i lekarstwem, i trunkiem na oblewanie specjalnych okazji. Tak więc wszystko jedno, czy masz urodziny, czy amputują ci nogę, zawsze możesz liczyć na łyk jej wiśniowego wina. Ciekawe, czy Róża się zgorszyła. Najpierw słuchałyśmy płyt, a potem Giles wyłączyła patefon i poprosiła, żebym coś zaśpiewała. Obie byłyśmy trochę skrępowane, ale Róża spytała ją, czy ma jakieś specjalne życzenie. „Tak, skarbie - odrzekła Giles. - Moja miłość jest jak czerwona róża”. Myślałam, że umrę! Nie mogłam na nią spojrzeć, a ona nic, nawet okiem nie mrugnęła: siadła do pianina i otworzyła nuty. Zaczęłam śpiewać i już po kilku pierwszych taktach przestałam czuć się głupio. Dobrze, że Giles wybrała tę piosenkę - cały czas myślałam o tatusiu i o domu