... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Uwolnił się i delikatnie dotknął jej kolan. Pomyślał o jej cipce, ściśniętej między nogami i śliskiej. Zadrżał z głodu. Być tam gdzie Achamian! Wejść tam gdzie on. To go jednocześnie upokarzało i uszlachetniało. Dorzucić do pieca, w którym palił Stary Ojciec! Wstał. - Chodź - powiedział i ruszył do pawilonu. Już widział krew i błogie stękanie. - Nie, Sarcellusie - odpowiedziała. - Muszę pomyśleć. Wzruszył ramionami, uśmiechnął się blado. - Więc kiedy zechcesz. Spojrzał na Eritgę i Hansę, dwie niewolnice. Gestem nakazał im pilnować Esmenet. Zarechotał cicho, myśląc o tym, co jej zrobi. Jego twarz zadygotała z rozkoszy. Jakąż poezję wbije w jej ciało! Latarnie przygasały, rzucały pomarańczowy blask na gabinet w pawilonie. Sarcellus położył się na poduszkach przed niskim stolikiem zarzuconym zwojami pergaminu. Przesunął dłońmi po płaskim brzuchu, objął bolesny członek... Niedługo. Niedługo. - Ach, tak - odezwał się cichy głosik. - Obietnica ulgi. - Oddech, jakby ciągnięty przez słomkę. - Zaliczam się do twych stwórców, a jednak geniusz twego mechanizmu nadal mnie zdumiewa. - Architekt? - szepnął stwór zwany Sarcellusem. - Ojciec? Aż tak zaryzykowałeś? A jeśli ktoś zobaczy twój znak? - Jeden siniak nie rzuca się w oczy pomiędzy wieloma innymi. - Trzepot skrzydeł i chrobot pazurków, gdy wrona wylądowała na stole. Łysa ludzka główka zakołysała się jak na zawiasach. - Kto mnie zobaczy, nie będzie zważać na mój znak. Szkarłatni uczeni są wszędzie. - Czy już czas? - spytał stwór zwany Sarcellusem. - Czy nadeszła pora? Uśmieszek, nie większy od wygięcia paznokcia. - Wkrótce, Maëngi. Wkrótce. Wrona rozłożonym skrzydłem przesunęła po piersi Sarcellusa. Głowa mu opadła, zesztywniał. Od krocza po kończyny wstrząsnęła nim rozkosz. Rozdzierająca rozkosz. - Więc zostanie? - spytała Synteza. - Nie pobiegnie do niego? Czubek skrzydła nadal kreślił leniwe pieszczoty. - Na razie... - jęknął stwór zwany Sarcellusem. - Czy wspomniała o nocy ze mną? Coś ci powiedziała? - Nie. Nic. - A jednak zachowuje się, jakby była zupełnie szczera? - Taaak, Stary Ojcze. - Tak podejrzewałem. - Skąpy grymas. - To nie jest zwykła dziwka, za jaką ją wziąłem. Jest dobra w tej grze. - Grymas zmienił się w uśmiech. - Więc to jednak dziwka za dwanaście talentów... - Czy powinienem... - Maëngi czuł gwałtowne pulsowanie między odbytem i podstawą członka. Już zaraz. - Czy m... mam ją zabić? Wygiął się w łuk pod rozdzierającą pieszczotą skrzydła. Proszę! Ojcze, proszę! - Nie. Ona nie ucieknie do Drusasa Achamiana, a to coś znaczy... życie było dla niej zbyt surowe, by nie potrafiła docenić korzystnej sytuacji. Może się okazać użyteczna. Skrzydło cofnęło się, złożyło się w lśniącą czarną taflę. Maleńkie powieki mrugnęły i odsłoniły oczy jak czarne paciorki. Maëngi jęknął. Chwycił członek w dłoń i zaczął pocierać kciukiem żołądź. - A co z Atyersus? - spytał bez tchu. - Czy coś podejrzewają? - Powiernicy nic nie wiedzą. Wysyłają kolejnych idiotów. Maëngi rozluźnił chwyt, przełknął ślinę. - Nie jestem już pewien, czy Drusas Achamian jest głupi. - Dlaczego? - Kiedy przyniosłem wiadomość od shriaha Gotianowi, spotkałem się z Gaörthą... Mała twarzyczka się skrzywiła. - Spotkałeś się z nim? Czy na to pozwoliłem? - N... nie. Ale ta dziwka prosiła, żebym znalazł Achamiana, a wiedziałem, że Gaörtha ma go obserwować. Mała główka przechyliła się z boku na bok. - Cierpliwość mnie opuszcza. Stworzenie zwane Sarcellusem wytarło spocone dłonie o szatę. - Drusas Achamian zauważył, że Gaörtha go śledzi. - Co? - Na rynku Kamposea... Ale ten głupiec nic nie wie, Stary Ojcze! Nic. Gaörtha potrafi zmieniać skóry. Synteza zbliżyła się skokami do krawędzi stołu. Choć wydawała się lekka jak puste kości i zwitek papirusu, otaczała ją atmosfera czegoś ogromnego, jakby lewiatan sunął poprzez wody. Z jej oczu bluznęło mu światło. JAK ryknęło w tym, co uchodziło za duszę Maëngiego, JA NIENAWIDZĘ strzaskało myśli i namiętności, które uważał za własne, TEGO ŚWIATA. zgniotło nawet ten nienasycony głód, ten wszechogarniający ból... Oczy jak dwa Gwoździe Niebios. Śmiech - dzikość dwóch tysięcy lat szaleństwa. POKAŻ MI, MAËNGI... Skrzydła załopotały przed nim, zasłaniając latarnie i zostawiając tylko małą białą twarzyczkę na czarnym tle, kruchego przedstawiciela kogoś straszliwego, ogromnego. POKAŻ MI SWOJĄ PRAWDZIWĄ TWARZ. Stwór zwany Sarcellusem poczuł, że jego zaciśnięta twarz rozluźnia się i rozchyla... Jak nogi Esmenet. * * * Nastała wiosna. Znowu pola i zagajniki wokół Momemn zaroiły się od inrithich, o wiele lepiej uzbrojonych i bardziej niebezpiecznych niż ci, którzy zginęli w Gedei. Wieści o rzezi na polach Mengeddy zawisły nad świętą wojną niczym żałobna chorągiew. „Jak to możliwe?”, pytano