... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Panna Roper przysłała po mnie pana Grace.' Rodzina nie ruszyła nawet palcem. To dla nich charakterystyczne. Ci Palinode'owie są zawsze bardzo uprzejmi, ale zupełnie niezaradni, a sprawę pogarsza fakt, że ich zdaniem praktyczność to wada. Opanował już lęk i wracał do normy. Różnica pomiędzy 179 tą relacją a poprzednią była niezwykle subtelna, lecz uchwytna. Nie była to swobodna improwizacja. Campion czuł, że prawdopodobnie jest to jakaś wersja prawdy. — Zasiadłem właśnie do stołu, kiedy zastukał pan Gra- ce, a ponieważ znałem dobrze Palinode'ów, natychmiast się zerwałem, włożyłem czarną marynarkę, wziąłem miar- kę i poszliśmy — snuł swą opowieść. — Pan Grace powie- dział, że woli nie wchodzić ze mną na górę, ale wcale mnie to nie, zdziwiło. Często ludzie nie wchodzą razem ze mną, nawet jak to jest ktoś, kogo dobrze znali. Inni na przy- kład lubią wejść ze mną. To zależy od usposobienia. W każdym razie ni-e byłem zdziwiony, kiedy zostawił mnie na schodach. „Może pan na mnie liczyć, proszę pana", po- -" wiedziałem. „Na pewno nie pomylę się co do osoby zmar- łej". Był to taki mały żarcik z mojej strony, ale on się na . nim nie poznał. Poszedłem więc sam na górę, spokojnie, pe- łen szacunku. Zatrzymałem się. w, drzwiach,- żeby mieć pew- ność, że dobrze trafiłem, patrzę uważnie, a on zmywa. ; — Pan Lawrence Palinode? — Tak. - • \ — W sypialni panny Ruth? — Tak. Tutaj leży zmarła, przykryta prześcieradłem, a tuż obok jej brat — opanowany, choć podniecony, nie wiem, czy wyraziłem się dość 'jasno — zmywa w staro- świeckiej umywalni wszystkie filiżanki, szklanki i łyżki z całego pokoju. Właśnie zanurzał ostatnią w dz-banku i kiedy usłyszał trzask drzwi, odwrócił się gwałtownie jak ' złodziejaszek. Był bardzo grzeczny i uprzejmy, ale oczy- , wiście ja zdążyłem zobaczyć swoje. Kiedy znalazłem się sam, obejrzałem sobie, co zmywał. Rozłożył wszystko na marmurowym blacie. Bardzo to zrobił starannie, trzeba lao przyznać. I jawnie. — W głosie jego brzmiała jak gdyby nuta oburzenia. — I to wszystko? — Wszystko. Powiedziałem panu najprawdziwszą prawdę. Myślałem, że to może być ważne. — Czy mówił pan o tym komukolwiek? ' — Nikomu. To lekcja, której nauczyłem się jako dzie- ciak od ojca. ,,Przedsiębiorcy pogrzebowi nie mówią wię- cej niż ich klienci" — takie było jego motto. Oczywiście, kiedy dostałem polecenie, żeby przeprowadzić ekshuma- cję, przypomniałem to sobie, ale nikomu nie pisnąłem ani słówka. Minęło od tej pory trochę czasu, a ja mam na po- parcie tego tylko własne słowa. Była to oczywista prawda. Campion przeżuwał tę wia- domość i jej ewentualną wartość, kiedy Jaś wstał. — Czy mógłbym pana czymś poczęstować? Pan inspek- tor powiada, że mam w domu tylko płyny do balsamowa- nia ciał, ale to żart w jego stylu. — Nie, dziękuję, muszę już iść. — Campion wstał nieco za szybko. Jego gwałtowny ruch zaniepokoił Bowelsa, •który spojrzał bacznie w kąt pokoju znajdujący się za plecami gościa. Campion był zbyt doświadczonym starym wygą, żeby . od razu spojrzeć w tym kierunku, ale kiedy starannie od- stawił krzesło na miejsce, zanim ruszył za swoim nie pro- testującym gospodarzem w kierunku drzwi, spojrzał niby przypadkiem w bok i zdumiał się ogromnie. We wnęce, tuż obok pieca kuchennego, znajdował się duży stojący zegar szafkowy, a tuż obok niego, przyciśnięty do ściany, nie dalej niż cztery stopy od jego krzesła, stał jakiś czło- wiek. Tkwił zupełnie bez ruchu, pogrążony w cieniu i mu- siał już tam być podczas całej rozmowy. 181 Podczas gdy przedsiębiorca uprzejmie przytrzymywał mu drzwi, Campion wyszedł. Krok miał lekki i ehergłcz^ ny, twarz bez wyrazu. Bowels musiał być chyba pewny, że nie zauważył nic niezwykłego. Kiedy jednak przechodził przez ulicę kiwając panu Ja- mesowi, dyrektorowi banku, który powitał go uprzejmie, zwiniętym parasolem, i miał właśnie torować sobie drogę wśród gapiów, którzy zaczęli się zbierać przed głównym wejściem Portminster Lodge, był dziwnie zamyślony. Lśniąca czaszka i opuszczona dolna warga były bardzo wyraźne w mroku i Campion zaczął rozmyślać intensyw- nie nad dotychczas nie docenianą wszechobecnością pana Congreve'a. 17. Dużo gadania — W porządku. Proszę nie mówić ani słowa więcej. Idę. I tak miałem pójść. Źle mnie pani zrozumiała, wobec te- go idę sobie. • . Campion zatrzymał się na progu w chwili, gdy ta,róż-. mowa osiągnęła największe napięcie. Cłarrie Grace stał na środku kuchni w pozie nieświadomie teatralnej. Ubra- ny był do podróży. Renee patrzyła na niego, odwrócona plecami do pieca. Była czerwona, roztrzęsiona, ale mimo wielkiego gniewu oczy jej jak zawsze były pełne zatroskania i dobroci. — Och, na miłość boską, Ciarrie! — zawołała. — Weź się w garść! Idź sobie, jeśli chcesz, tylko mi tu nie opo- wiadaj, że to ja ciebie wyrzuciłam, i nie krzycz tego na całą ulicę. Chyba wiesz o tym, że na zewnątrz pełno ludzi. Ciarrie zamknął usta i znowu je otworzył. Spojrzał na ł«2 Campiona i doszedł do wniosku, że to niebiosa zesłały mu słuchacza. — Kochana — powiedział do Renee — słodka kobieto, zrozumże, zastanów się, bądź rozsądna przez chwilę. Ja się tylko staram ci pomóc. Nie chcę, żebyś robiła z siebie wariatkę. Jeśli uważasz, że wtrącam się w nieswojo spra- wy, bardzo mi przykro. — I wreszcie na zakończenie krzyknął prawie: — A w ogóle uważam, że jesteś po- strzelona! — Dość tego. — Jej głos był ostry i władczy. — Ani słowa więcej. Dosyć już powiedziałeś. Nigdy ci tego nie wybaczę, Cłarrie. On urządził całą tę scenę, Albercie — zwróciła się do Campiona — tylko dlatego, że powiedzia- łam. temu dziecku, żeby tutaj sprowadziła swojego chło- paka. Biedaczysko, gdzieś przecież będzie musiał pójść. Nie ma domu, nie ma pieniędzy, a w szpitalu nie będą go trzymać w nieskończoność. Najlepsza metoda, żeby skło- nić dziewczynę do robienia głupstw, to odwrócić się do niej plecami i zostawić jej całą odpowiedzialność. No, po- wiedz mi, Albercie, co ty o tym myślisz? Campion zorientował się, że ostatnia nadzieja, by znik- nąć i zachować neutralność, rozwiała się bezpowrotnie. — Nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi — rzekł ostroż- nie. — Czy o Kłytię i Mike'a Dunninga? — Ależ tak, oczywiście, mój kochany. Nie bądź nie- mądry. — Jej szorstkie słowa trzasnęły jak uderzenie ba- tem.— Nie zamierzam przecież prowadzić przytułku'dla sierot. — A ja myślałem, że tak — mruknął rozwścieczony Cłarrie i Renee od 'razu zwróciła się znowu do niego: — Okropnie mnie męczycie, wy mężczyźni. Oto miła dziewczyna, pełna macierzyńskich uczuć, nie śmiej się. 183 Ciarrie, młoda, niezaradna, przerażona, nie wie, co ma robić z tym biednym chorym chłopcem