... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
— Widzi pan, Bóg odwrócił od nich swoje oblicze — powiedział McCoy. Rankiem ze wschodu dmuchał już tylko leciutki powiew, toteż nie mogąc przy nim posuwać się należycie w kierunku południowym, kapitan Davenport pożeglował lewym halsem. Lękał się owego strasznego zachodniego prądu, który podstępnie odwiódł go od tylu spokojnych przystani. Przez cały dzień i noc trwała cisza morska, a marynarze, żywiący się skąpymi racjami suszonych bananów, szemrali. Prócz tego słabli wyraźnie i uskarżali się na bóle żołądka wywołane jednostajną bananową dietą. Przez cały dzień prąd znosił „Pireneje” w kierunku zachodnim, a nie było wiatru, który mógłby je pchnąć na południe. W połowie pierwszej nocnej wachty ujrzano w południowej stronie palmy kokosowe, których pióropusze wznosiły się nad wodą, znacząc miejsce, gdzie leżał płaski atol. — To wyspa Taenga — powiedział McCoy. — Dziś w nocy potrzeba nam będzie bryzy, gdyż inaczej ominiemy Makemo. — Co się stało z południowo–wschodnim pasatem? — zapytał kapitan. — Czemu nie wieje? Co to znaczy? — Na skutek parowania wielkich lagun; tyle ich tutaj — wyjaśnił McCoy. — To parowanie zakłóca cały system pasatów. Bywa nawet, że wskutek tego wiatr odwraca się i dmie wieją od południowego zachodu. To jest Niebezpieczny Archipelag, kapitanie. Kapitan Davenport zwrócił się ku niemu, otworzył usta i już miał rzucić przekleństwo, lecz zmilczał. Obecność McCoya tłumiła wszelkie bluźnierstwa, jakie burzyły się w mózgu kapitana i drgały w jego krtani. Wpływ McCoya wzrastał w ciągu tych dni, które spędzili razem. Kapitan Davenport był morskim samowładcą, nie lękał się nikogo, nigdy nie trzymał języka na wodzy, a oto stwierdził, że jest niezdolny zakląć w obecności tego starego człowieka o piwnych, kobiecych oczach i głosie gołębia. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, doświadczył wyraźnego wstrząsu. Ten stary był przecież tylko potomkiem McCoya, owego McCoya z „Bounty”, buntownika umykającego przed stryczkiem, który nań czekał w Anglii, McCoya będącego wcieleniem zła w tych dawnych czasach krwi, żądzy i gwałtownej śmierci na wyspie Pitcairn. Kapitan Davenport nie był bogobojny, a jednak w owej chwili uczuł szalone pragnienie, by rzucić mu się do nóg i mówić nie wiadomo jakie słowa. Wstrząsnęło mm do głębi raczej wzruszenie niżeli rozsądna myśl: niejasno uświadomił sobie, jak bardzo jest niegodny i mały w obliczu tamtego człowieka, którego cechowała prostota dziecka oraz łagodność niewiasty. Nie mógł oczywiście tak się upokorzyć w oczach swoich oficerów i marynarzy. A jednak gniew, który wyciskał mu na usta bluźnierstwo, nadal w nim szalał. Nagle trzasnął zaciśniętą pięścią w ścianę i krzyknął: — Słuchaj mnie, stary! Nie dam się! Te Paumoty zwodziły mnie, oszukiwały, wystrychnęły na dudka. Ale nie ulegnę! Będę dalej prowadził ten statek, wciąż dalej, dalej i dalej, poprzez Paumoty aż do samych Chin, póki nie znajdę miejsca, na którym mógłbym go osadzić. Choćby mnie wszyscy opuścili, sam na nim pozostaną. Pokażę tym Paumotom! Nie wywiodą mnie w pole! Poczciwy jest mój statek i wytrwam przy nim, póki ostanie się choć jedna deska, na której mógłbym oprzeć nogę. Słyszysz? — A ja zostanę z panem, kapitanie — powiedział McCoy. W nocy powiał lekki, zmienny wiatr od południa, a oszalały kapitan, płynący ze swym ładunkiem ognia, śledził i odmierzał dryf w kierunku zachodnim, od czasu do czasu zaś odchodził na stronę, by zakląć po cichu, tak żeby McCoy nie słyszał. Świt znowu ukazał ich oczom palmy wyrastające z wody w południowej stronie. — To jest zawietrzny cypel Makemo — powiedział McCoy — Katiu, leży zaledwie o kilka mil na zachód. Możemy tam dotrzeć. Jednakże prąd, zasysający wody pomiędzy dwiema wyspami, pchnął ich na północny zachód i o pierwszej w południe dojrzeli palmy Katiu, które zamajaczyły nad morzem i znowu się w nie zapadły. W kilka minut później, właśnie gdy kapitan wykrył, że ,,Pireneje” unosi nowy prąd od strony północnego wschodu, czaty na masztach doniosły, iż na północnym zachodzie widać palmy kokosowe. — To Raraka — oświadczył McCoy. — Nie dotrzemy tam bez wiatru. Prąd ściąga nas na południowy zachód. Ale musimy czuwać. O parę mil dalej jest inny, który płynie na północ, a potem zatacza półkole w kierunku północno—zachodnim. Może nas odepchnąć od Fakaravy, a właśnie na Fakaravie „Pireneje” powinny znaleźć odpowiedni grunt. — Niech sobie odpycha, do jasnej cho… ile mu się tylko podoba! — odparł z ogniem kapitan Davenport. — Tak czy owak, znajdziemy gdzieś miejsce dla statku. Jednakże sytuacja na „Pirenejach” dochodziła już do punktu kulminacyjnego. Pokład był tak rozpalony, iż wydawało się, że jeśli temperatura wzrośnie choćby o parę stopni, buchną z niego płomienie. W wielu miejscach nawet grube podeszwy marynarskich butów nie były dostateczną ochroną i ludzie musieli szybko przebiegać, by nie oparzyć sobie stóp. Dym wzmógł się i silniej drapał w gardle. Wszyscy na statku cierpieli na zapalenie oczu, kasłali i dławili się niczym załoga suchotników. Po południu zwieszono i wyekwipowano szalupy. Załadowano do nich ostatnie paki suszonych bananów i rzeczy oficerów. Kapitan Davenport umieścił chronometr w największej szalupie, obawiając się, że lada chwila pokład wyleci w powierzę. Niepokój ciężkim brzemieniem przytłaczał wszystkich przez całą noc, a o pierwszym brzasku ludzie z zapadniętymi oczyma i śmiertelnie wybladłymi twarzami spojrzeli po sobie jakby ze zdziwieniem, że „Pireneje” wciąż jeszcze się trzymają, a oni sami są żywi. Kapitan Davenport zlustrował pokład swojego okrętu, przemierzając go szybkim krokiem, a nawet od czasu do czasu przechodząc w niezbyt dostojne podskoki. — Teraz to już kwestia godzin, jeżeli nie minut — oznajmił po powrocie na rufę