... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Eddie wzruszył ramionami i bezradnie rozłożył ręce. „Kto wie?". Jake przysunął twarz do szyby, osłonił oczy dłońmi, zajrzał do środka, znieruchomiał na kilka chwil, po czym dostrzegł coś, co kazało mu szybko się cofnąć. — Ooo! — sapnął. — Nic dziwnego, że w mieście jest tak cicho i spokojnie. Roland podszedł bliżej i spojrzał nad głową Jake'a. On też musiał osłonić oczy, inaczej w szybie widział odbitą twarz. Doszedł do dwóch wniosków, nie zauważając nawet tego, co zobaczył chłopiec. Po pierwsze, rzeczywiście znajdowali się na dworcu kolejowym, ale nie był to dworzec Blaine'a... Kolebka. Po drugie, ten dworzec należał do świata Susannah, Eddiego i Jake'a, ale zapewne nie do ich „niegdyś". 99 Wszystko przez błonę. Musimy bardzo uważać. Na jednej z długich ław, wypełniających prawie całą wielką salę, leżały obok siebie dwa trupy; gdyby nie zwieszone nienatu- ralnie głowy, pomarszczone twarze i czarne dłonie, można byłoby uznać je za postacie żywych, choć zabalsamowanych przyjaciół, którzy przespali ostatni pociąg do domu. Na przeciw- ległej ścianie znajdowała się wielka tablica z napisem ODJAZ- DY, a pod nią porządnie, w równym słupku, nazwy miasteczek, miast i baronii. Denver, Wichita, Omaha. Roland poznał kiedyś pewnego jednookiego zawodowego szulera imieniem Omaha; zginął on przy partyjce strzeż się, z gardłem przebitym nożem. Wyszedł na polanę przy końcu swej drogi z odchyloną głową, po raz ostatni w życiu bluzgnął krwią, aż opluł nią sufit. Z sufitu tej sali (leniwy i głupi mózg Rolanda interpretował ją jako stację na trasie dyliżansu, jakby przyjechali tu jakąś zapomnianą przez Boga i ludzi drogą podobną do tej, która przywiodła go do Tul) zwieszał się przepiękny zegar z czterema tarczami. Jego wskazó- wki zatrzymały się o godzinie czternastej czternaście i zapewne nigdy już nie miały ruszyć. Pomyślał, że to bardzo smutne... no, ale znajdowali się przecież w bardzo smutnym świecie. Nie widział tu innych trupów, doświadczenie nauczyło go jednak, że kiedy natkniesz się na dwa trupy, nieco dalej może, ale nie tak znów na pewno, będą leżeć cztery. Lub czterdzieści cztery. — Wejdziemy tam? — spytał Eddie. — A po co? — odpowiedział pytaniem rewolwerowiec. — Nie mamy tam nic do roboty, to miejsce leży poza ścieżką Promienia. — Fenomenalny byłby z ciebie pilot wycieczek — stwierdził kwaśno Eddie. — Grupa, proszę się nie rozchodzić i niech nikt przypadkiem nie zabłądzi do... Jake przerwał mu pytaniem, którego Roland nie był w stanie zrozumieć. — Panowie, który z was ma ćwiartkę? — Patrzył przy tym na Eddiego i na Susannah. Za jego plecami znajdowała się prostokątna metalowa skrzynka z niebieskim napisem: Tylko „Dziennik Stołeczny-Topeka" wie wszystko o Kansas. Pismo twojego miasta! Czytaj je codziennie! 100 Eddie uśmiechnął się rozbawiony i potrząsnął głową. — Gdzieś tam, na szlaku, zostawiłem wszystkie drobne — wyjaśnił. — Pewnie tuż przed twoim przybyciem, uciekając na drzewo przed misiem-robotem, pragnącym przerobić mnie na hamburgera. Przepraszam. — Zaraz! Chwileczkę! — Susannah otworzyła torebkę i zaczęła grzebać w niej gorączkowo. Roland uśmiechnął się na ten widok mimo ciężarów, jakie dźwigała jego świadomość. Ten gest był taki... kobiecy. Wyłowiła z torebki pogniecioną papierową chusteczkę, potrząsnęła nią, by się upewnić, że nic się nie zawieruszyło, i wrzuciła z powrotem. Znalazła puder- niczkę, przejrzała się w lusterku, a potem także schowała do torebki. Następnie sięgnęła po grzebień... Była tak zajęta, że nie zauważyła podchodzącego do niej Rolanda. Rewolwerowiec, mijając ją, nagłym ruchem wyciąg- nął rewolwer z kabury, którą kiedyś sam dla niej sporządził, wymierzył i wystrzelił. Susannah krzyknęła cicho, upuściła torebkę i złapała za pustą kaburę tuż pod lewą piersią. — Ty cholerny białasie, wystraszyłeś mnie, aż się... — Musisz lepiej pilnować broni, Susannah, bo gdy następ- nym razem ktoś inny ją zabierze, może zrobić ci dziurę między oczami, a nie w tym... co to właściwie jest, Jake? Urządzenie przekazujące wiadomości? A może w środku jest papier? — Tak i tak — odparł zaskoczony chłopiec. Ej cofnął się aż do połowy peronu i patrzył teraz na Rolanda bez odrobiny zaufania. Jake wsunął palec w dziurę po kuli, z której unosiła się w powietrze cienka nitka dymu. Przebiła dokładnie środek zamka dystrybutora. — No już — ponaglił go Roland. — Otwieraj! Chłopiec pociągnął za rączkę. Poczuł opór, lecz niemal natychmiast coś się w środku odłamało i skrzynka stanęła otworem. Była pusta. Plakietka na jej tylnej ścianie głosiła: „Jeśli wszystkie egzemplarze zostały sprzedane, możesz zabrać ten z wystawy". Wyciągnął gazetę z uchwytu. Przyjaciele natychmiast zgromadzili się wokół niego. — Na litość boską... — w cichym szepcie Susannah brzmiał nie tylko strach, lecz także oskarżenie. — Co to znaczy! Co się stało? 101 Pod nazwą gazety, wielkimi literami, zajmującymi większość pierwszej szpalty, nagłówek głosił: SUPERGRYPA „KAPITAN TRIPS" SZALEJE W CAŁYM KRAJU Czy przywódcy polityczni uciekli za granicę? Szpitale w Topece nie mogą pomieścić chorych i umierających. Miliony modlą się o lek. — Przeczytaj to głośno — poprosił Roland. — Nie rozpo- znaję wszystkich liter w waszym języku, a chętnie poznałbym tę historię. Jake spojrzał na Eddiego, który niecierpliwie przytaknął głową. Chłopiec otworzył gazetę. Zobaczyli obrazek składający się z kropek (Roland widywał już takie, nazywały się „fotografie"). To, co ujrzeli na zdjęciu, wstrząsnęło wszystkimi... bez wyjątku. Pokazywało miasto nad jeziorem i unoszące się nad dachami domów niebotyczne płomienie. „Cleveland płonie, nie podjęto akcji ratunkowej" — głosił podpis. — Zaczynaj, mały! — zniecierpliwił się Eddie. Susannah milczała, pogrążona w lekturze jedynego mate- riału zamieszczonego na pierwszej szpalcie. Jake odchrząknął, dziwiąc się, że gardło ma takie suche. — Pod tytułem jest podpis: John Corcoran oraz zespół z wiadomości agencyjnych