... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Po- tem odrzekł: — Jest prawdopodobne, że w okolicy są żołnierze wroga, przynajmniej w niewielkiej liczbie. Tylko tyle mogę wam powie- dzieć. Tak, informacje te uzyskaliśmy głównie od naszych, hm, pracodawców, ale nie tylko. W dniu, kiedy przybyliśmy na Aldrin, odnotowano pewne transmisje radiowe, które były co najmniej podejrzane. — Co oznacza, że tak naprawdę nie mamy pojęcia, ilu może być żołnierzy wroga — zauważył Carl. — Tak daleko bym się nie posuwał. Myślę, że możemy przy- jąć, że ich liczebność nie przekracza jednej lub dwóch kompanii. O ile, oczywiście, sami osadnicy nie okażą się żołnierzami, spe- cjalnie wybranymi do tego zadania. „Nie lubię czekania" — powiedział sobie Lon, koń- cząc przygotowywanie okopu. Mając zbyt wiele czasu i za mało pracy, kopał, jakby przygotowywał sobie mieszkanie na stałe, robiąc głębszą dziurę niż zwykle i zabezpieczając krawędzie na tyle, by zapobiec ich osypywaniu się, gromadząc wydobytą zie- mię wraz z darnią wokół krawędzi, by zapewnić sobie jeszcze lepszą osłonę, oraz przygotowując na dnie miejsce na granaty. Oczekiwanie okazało się gorsze niż zwykle. Przez wszystkie lata służby wojskowej na Dirigencie i przez cztery lata studiów w Północnoamerykańskiej Akademii Wojskowej na Ziemi na- uczył się cierpliwości, ponieważ czekanie czasami zdawało się zajmować dziewięćdziesiąt procent czasu służby każdego żołnie- rza. Czekanie w szyku, czekanie w kolejce najedzenie, czekanie na wszystko. No i był jeszcze inny, bardziej intensywny rodzaj czekania w trakcie kontraktu, kiedy było wiadomo, że walka może zacząć się w każdej chwili. „Całkiem inny diabeł" — my- ślał Lon. Ale to czekanie, bez wiedzy o tym, kiedy i jak wreszcie się skończy, było szczególnie nieprzyjemne. W końcu Lon stanął pośrodku swego okopu, zorientowawszy się, że czas przestać kopać. „Zanim ktoś zacznie żartować, że za- mierzam przekopać się na drugą półkulę". Pokręcił głową. Moż- liwe, że zaczął już dawać zły przykład. Po trzech latach ludzie, którzy byli z nim od początku, potrafili doskonale odczytywać jego nastroje. Wyszedł z dziury i stanął nad nią, przeciągając się, by rozluźnić napięte mięśnie pleców i ramion. Potem zrobił kilka przysiadów. — Ciężka praca tak działa, kiedy kto nieprzyzwyczajony, panie poruczniku. — To miłe uczucie, Tebba — powiedział Lon, rozpoznając głos sierżanta. — Prawie jak przebiegnięcie mili i wygranie wy- ścigu. — Odwrócił się. Girana siedział w trawie kilkanaście stóp dalej, w pewnej odległości od własnego okopu. — Jeżeli biegniesz tylko po to, by wrócić do punktu wyjścia, to po co się spieszyć? Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć — stwierdził Tebba. — Czy to dym, to co wydobywa się z twoich uszu? Znowu jesteś w nastroju do filozofowania. Tebba uśmiechnął się szeroko. — Dzięki temu radzę sobie z czekaniem. — Zerknął na okop, który Lon przygotował z takim trudem. — Lepiej czekać i kopać, niż dać się zastrzelić — powiedział Lon cicho, a uśmiech zniknął z jego twarzy. — Z pewnością — zgodził się Tebba, kiwając głową. — Powiedz, czy ludzie zaczęli się już zakładać, jak głęboko będę kopał? — spytał Lon, podchodząc do Girany i siadając obok niego. — Jeżeli zaczęli, ja nic o tym nie wiem. Martwiłem się tylko, że w tym tempie napełni pan tę dziurę własnym potem. — Dzięki, że mi przypomniałeś. Prawie zapomniałem o tym upale. — Lon odpiął manierkę od pasa i odkręcił korek. — Mam nadzieję, że przypomniałeś ludziom o niebezpieczeństwach odwodnienia? — spytał po wypiciu trzech ostrożnych łyków wody. — Kilka razy. Miałem przypomnieć także panu, jak już skoń- czy pan pracę. Lon miał głupią minę. — Od dawna mi się przyglądałeś? — Och, nie tak znowu długo. Mam zbyt wiele do roboty przy pilnowaniu naszej bandy, by oglądać zawody sportowe. Nikt szczególnie nie lubi czekania, choć drugą możliwość powi- taliby pewnie z jeszcze mniejszym entuzjazmem. — Życie żołnierza, Tebba. — Jak w epoce kamienia łupanego, jak sądzę — powiedział Girana. — Ładny mi postęp. — Jakiś się jednak dokonał — powiedział Lon, jego głos znowu spoważniał. — Kiedy toczymy wojny, nie ma już bitew, w których brałby udział milion żołnierzy. W czasie jednego dnia bitwy nie ginie pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Chyba w końcu do cze- goś dojdziemy. Czwarty pluton Łona wylosował służbę patrolową. Lon przydzielił ją kapralowi Wilowi Nace'owi i jego ludziom, pierw- szej drużynie. Mieli zająć się wschodnim sektorem, do tysiąca jardów od perymetru. Kapitan Orlis osobiście wydał Nace'owi rozkazy. Lon był na odprawie. „Idźcie tam. Tutaj nie chodźcie. Natychmiast meldujcie o każdym kontakcie lub o jakichkolwiek śladach wojsk nieprzyjaciela. Wracajcie za trzy godziny". Nace słuchał, kiwał głową i w odpowiednich momentach mówił: „Tak jest". — Nace to najlepszy podoficer, jakiego mógłbym wyzna- czyć do tej roboty — powiedział Lon kapitanowi, kiedy Nace po- szedł zebrać swoich ludzi. Orlis skinął głową. — Wiem. Jest jak duch. Dopóki jakiś jajogłowy nie wymyśli sposobu, by żołnierze naprawdę mogli stawać się niewidzialni, Nace jest najlepszy. Łonowi udało się przespać większość czasu, kiedy dru- żyna Nace'a była na patrolu. Swoim sierżantom powiedział, że będzie spał dwie godziny. Zrobił to między innymi po to, by po- kazać swym ludziom, że nie jest zdenerwowany i nie martwi się o losy patrolu. Częściowo była to jednak konsekwencja nudnego oczekiwania. Był znużony, nie mógł dłużej powstrzymywać zie- wania ani łez w zmęczonych oczach. Słońce zaszło, kiedy Lon spał, leżąc na boku z plecami opartymi o ukośną ścianę okopu