... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

– I fajkę naturalnie palił tu nie on, ale ktoś inny. Wymruczałem coś na temat niedostatecznego poszanowania pamięci zmarłych. – Nie – w zamyśleniu zaprzeczył właściciel. – To znacznie bardziej skomplikowane, panie Glebsky. Ale o tym porozmawiamy innym razem. Teraz pójdziemy do pańskiego pokoju. Jednakże zanim wyszliśmy, Cenevert zajrzał do łazienki, otworzył i zamknął szafę, a następnie podszedł do okna i uderzył dłonią w portiery. Według mnie miał ogromną ochotę zajrzeć również pod łóżko, ale się opanował. Wyszliśmy na korytarz i właściciel otworzył przede mną drzwi pokoju numer cztery. Pokój spodobał mi się od razu. Wszystko w nim lśniło od czystości, powietrze było świeże, na stole ani pyłka, za wymytym oknem śnieżna równina i liliowe góry. W sypialni gospodarowała Kaisa. Moja walizka była otwarta, rzeczy starannie poukładane i porozwieszane. Kaisa właśnie wzbijała poduszki. – No to jest pan w domu – powiedział właściciel. – Proszę się rozlokować, odpoczywać i w ogóle robić to, na co ma pan ochotę. Narty, sprzęt – wszystko jest do pańskiej dyspozycji, na dole. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę się zwracać bezpośrednio do mnie. Obiad jest o szóstej, a jeśli ma pan ochotę teraz coś przegryźć albo się nieco pokrzepić – mam na myśli alkohol – proszę powiedzieć Kaisie. Życzę dobrego wypoczynku. I wyszedł. Kaisa ciągle jeszcze ścieliła łóżko doprowadzając je do niespotykanej doskonałości, ja zaś wyjąłem z paczki papierosa, zapaliłem go i podszedłem do okna. Byłem sam. Dzięki niebiosom i Wszechmogącemu nareszcie byłem sam! Wiem, że to nieładnie tak mówić i nawet myśleć, ale jak okropnie trudno w naszych czasach urządzić się tak, żeby chociaż tydzień, chociaż jedną dobę, chociaż parę godzin spędzić w samotności! Mój syn gdzieś wyczytał, że podstawowym nieszczęściem współczesnego człowieka jest osamotnienie i niemożność porozumienia się z innymi ludźmi. Nie wiem, nie wiem. Albo wszystko to wymysły poetów, albo ja po prostu mam pecha. W każdym razie w moim przypadku dwa tygodnie samotności – to właśnie to, czego mi potrzeba. I jakie to Wspaniałe, że mi jest dobrze samemu z sobą, z moim ciałem, jeszcze stosunkowo młodym, jeszcze silnym. Że będę mógł pomknąć na nartach po skrzypiącym śniegu tam, przez całą równinę, aż pod liliowe zbocza gór. Wtedy będzie już zupełnie cudownie... – Czy coś przynieść? – zapytała Kaisa. – Pan sobie życzy?... Spojrzałem na nią i Kaisa znowu zasłoniła twarz dłonią. Miała na sobie obcisłą pstrokatą sukienkę i malutki koronkowy fartuszek. Jej obnażone ramiona były białe i pełne, a szyję otaczał sznur drewnianych korali. – Kto tu u was teraz mieszka? – zapytałem. – Gdzie? – U was. W hotelu. – W hotelu? W naszym? Mieszkają tu różni. – Konkretnie – kto? – Kto? Mieszkają pan Moses z żoną. W jedynce i w dwójce. I w trójce też. Tylko że w trójce nie mieszkają. A może to córka. Kto ich tam wie. Taka piękna, ciągle tylko patrzy tymi swoimi oczami... – Tak, tak – powiedziałem, żeby ją zachęcić. – Jeszcze pan Simonet mieszkają... Tu, naprzeciwko. Ciągle grają w bilard i łażą po ścianach. Figlarz, tylko że jakby smętny. Na tle psychicznym – Kaisa, znowu się zaczerwieniła. – A kto jeszcze? – zapytałem. – Pan du Barnstockre. Hipnotyzer z cyrku... – Barnstockre? Ten sam? – Nie wiem. Może i ten sam. Hipnotyzer... I Brune. – Co za Brune? – A ten z motocyklem. W spodniach. – Tak – powiedziałem. – To już wszyscy? – Jeszcze jedni mieszkają. Ale oni to nie tak jak wszyscy. Nie śpią, nie jedzą, tylko pokój zajmują... – Nie rozumiem – przyznałem szczerze. – A tego to nikt nie rozumie. Zajmują pokój i już. Gazety czytają. Niedawno ukradli pantofle pana du Barnstockre’a... Siady zostawiają... Mokre... – Dobrze – powiedziałem z westchnieniem. – Nie rozumiem ciebie, Kaisa. Może to i lepiej. Pójdę, pojeżdżę sobie na nartach. Zgniotłem niedopałek w dziewiczo czystej popielniczce i poszedłem do sypialni, żeby się przebrać. Rozdział II Tuż obok hotelu widać było ślady nart. Ale dalej śnieżna pokrywa była czysta i nietknięta jak świeżo wykrochmalone prześcieradło. Poskakałem przez chwilę w miejscu, wypróbowując wiązania, wydałem z siebie radosny okrzyk i popędziłem na spotkanie słońca, bezustannie zwiększając tempo, mrużąc oczy od blasku i rozkoszy, z każdym wydechem wyrzucając z siebie nudę zadymionych gabinetów, zbutwiałych dokumentów, beznadziejność płaczliwych przestępców i zrzędzących zwierzchników, smętek politycznych sporów i brodatych dowcipów, monotonną krzątaninę żony i naskoki dorastających dzieci... posępne zabłocone ulice, śmierdzące lakiem korytarze, puste paszcze kas pancernych, ponurych jak martwe czołgi, niebieściutkie wypłowiałe tapety w jadalni, różowiutkie wypłowiałe tapety w sypialni i pochlapane atramentem żółciutkie tapety w pokoju dziecinnym... Z każdym wydechem wyzwalałem się od samego siebie, urzędowego, przerażająco moralnego, do obłędu posłusznego prawu człowieka w mundurze z błyszczącymi guzikami, troskliwego męża i przykładnego ojca, gościnnego kolegi i serdecznego krewniaka, ciesząc się, że wszystko to opuszcza mnie i łudząc się nadzieją, że opuszcza bezpowrotnie, że od tej chwili życie będzie lekkie i czyste jak kryształ, będzie biegło w młodym, wesołym, szalonym tempie. O, jak to wspaniale, że tu przyjechałem!... Niech żyje Segut, brawo, Segut, dzięki ci Segut, chociaż walisz swoich kasiarzy po mordach... Ach, jaki ja jeszcze jestem lekki, zwinny, silny, mogę długo pędzić właśnie tak, po idealnej prostej, a mogę i tak – ostro w prawo, ostro w lewo, odrzucając nartami tony śniegu. A przecież już od trzech lat nie jeździłem na nartach, od czasu kiedy kupiliśmy ten przeklęty nowy dom... A do diabła z domem i ze wszystkim, nie chcę o tym teraz myśleć, do diabła ze starością, do diabła z domem i do diabła z tobą Peter, Peter Glebsky, urzędniku miłujący prawo, niechaj cię Pan Bóg ma w swojej opiece... Kiedy fala początkowego entuzjazmu opadła, stwierdziłem, że stoję przy drodze, mokry, zadyszany, od stóp do głów oblepiony śniegiem. Zdjąłem rękawiczkę, wytarłem twarz i nagle usłyszałem hałaśliwy warkot, jak gdyby tuż przy mnie zamierzał wylądować sportowy samolot. Ledwie zdążyłem przetrzeć okulary, kiedy śmignął obok mnie nie samolot, rzecz jasna, tylko olbrzymi motocykl, należący do gatunku tych właśnie, które przebijają na wylot mury i mają na swoim koncie więcej śmiertelnych ofiar niż wszyscy mordercy, bandyci i gangsterzy razem wzięci. Motocykl obsypał mnie fontanną śniegu, okulary znowu mi zalepiło i ledwie zdołałem zauważyć chudą, przygiętą sylwetkę, rozwiane czarne włosy i sterczący jak deska koniec czerwonego szala..