... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Ludność Ziemi wzrasta o trzydzieści miliardów w każdy czwartek, pani Jacqueline Kennedy–Onassis w poszukiwaniu cichej przystani poślubi w sobotę Mao Tse–tunga, a Rosjanie zarazili Marsa rdzą zbożową. – W takim razie – odpowiedział – nic się nie zmieniło. – Niewiele - przyznał sąsiad. – Jak powiedział we właściwy sobie uroczy sposób Jean Paul Sartre: „piekło to inni”. – Niech piekło pochłonie Jean Paul Sartre’a. Chcę wiedzieć, gdzie jestem. – W takim razie – odezwał się ten drugi – powiedz mi kim jesteś. – Jestem. – No więc? – Nazywam się. – Jak? Wstał, łzy napłynęły mu do oczu, kolana mu drżały. Zrozumiał, że nie zna swojego nazwiska. Był pustym miejscem, zerem, iksern. Był człowiekiem z krwi i kości, ale był nikim. Miał ciało i wszystko co trzeba, ale nie wiedział, kto jest ich właścicielem. Stali na skraju lasu, on i ten drugi. Był to niewątpliwie las, choć listowie miał jakieś bure i nadżarte na brzegach środkami chwastobójczymi. Oddalał się od nich w głąb lasu jelonek, który po drodze zgubił swoją nazwę. Jakieś łagodne oczy spojrzały na nich z ciemności i znikły. „To jest Anglia”! krzyknął ten, który był zerem, chwytając niesione wiatrem źdźbło, ale ten drugi powiedział: – Anglia zatonęła wiele lat temu. – Zatonęła? – Tak. Zapadła się. Został jedynie sam wierzchołek góry Snowdon, znany teraz pod nazwą Nowej Rafy Walijskiej. Słysząc to ten, który był zerem, też się zapadł. Był załamany. Jęczał na klęczkach chcąc błagać kogoś o pomoc, ale nie mógł sobie przypomnieć, kogo się błaga o pomoc. Kogoś na „T”, był tego prawie pewien. Zaczął łkać. Ten drugi przysiadł na trawie obok niego i po chwili położył mu rękę na ramieniu. – Daj spokój – powiedział – nie bierz sobie tego tak bardzo do serca. Łagodny głos podniósł nieco iksa na duchu. Opanował się, otarł twarz rękawem i spojrzał na tego drugiego. Był nieco do niego podobny. Był drugi. Jednak on też nie miał nazwy. Jaki był z niego pożytek? Cień przysłonił mu oczy, kiedy Ziemia obróciła się na swojej osi. Cień przesunął się na wschód i w górę obejmując oczy tamtego. – Myślę – powiedział iks ostrożnie – że powinniśmy odsunąć się z cienia tego tutaj. – Wskazał pobliskie przedmioty, duże, ciemne od dołu i wielorako zielone od góry, których nazw nie pamiętał. Zastanawiał się, czy każdy z nich ma własną nazwę, czy też wszystkie nazywają się tak samo. A on i ten drugi, czy mają wspólne imię, czy każdy z nich ma własne? – Mam uczucie, że pamięć mi się poprawi, kiedy się od nich oddalę –powiedział. – Niewątpliwie – odparł ten drugi. – Ale nie będzie to miało takiego znaczenia jak kiedyś. Kiedy wyszli z tego na słońce, natychmiast przypomniał sobie, że to się nazywa las, a tamte to są drzewa. Nadal nie mógł sobie jednak przypomnieć, czy każde drzewo ma swoje własne imię. Jeżeli tak, to nie pamiętał ani jednego. Może po prostu nie znał ich osobiście. – Co robić? – pytał. – Co robić? – Wiesz co, możesz się nazwać jak ci się podoba. Dlaczego nie? – Ale ja chcę znać swoje prawdziwe imię. – To nie zawsze jest łatwe. Ale na razie mógłbyś przykleić sobie jakby etykietkę dla celów rozpoznawczych i konwersacyjnych. Wybierz sobie imię, dowolne imię! – powiedział ten drugi i wyciągnął ku niemu niebieskie pudełko z napisem „Do jednorazowego użytku”. – Nie – powiedział iks dumnie – wybiorę sam. – Dobrze. Ale może chcesz chusteczkę. Iks wziął papierową chusteczkę, wytarł nią nos i powiedział. – Nazwę się... – i urwał przerażony. –Ten drugi obserwował go z łagodnym wyrazem twarzy. – Jak mogę powiedzieć kim jestem, skoro nie wiem kim jestem? – Jak chcesz się dowiedzieć kim jesteś? – Gdybym coś miał... Gdybym coś zrobił... – To by cię powołało do istnienia? – Oczywiście. – Nigdy mi to nie przyszło do głowy. No cóż, w takim razie nie jest ważne, jak cię nazywają, każde imię jest równie dobre, liczy się to, co robisz. Iks wstał. – Będę istniał – stwierdził kategorycznie. – Nazwę się Ralfem. Gabardynowe bryczesy ciasno opinały jego mocarne uda, sztywny kołnierz zachodził wysoko na szyję. Pod szopą kędzierzawych włosów zbierał się pot. Uderzał się szpicrutą po cholewach, zwrócony plecami do Amandy, która siedziała w swojej starej szarej sukni w głębokim cieniu pekanu. On stał w pełnym słońcu pieniąc się ze złości. – Jest pani szalona – powiedział. – Ależ panie Ralfie – odezwała się miękkim, śpiewnym akcentem Południa – jestem tylko troszeczkę uparta. – Zdaje sobie pani przecież sprawę, że choć jestem Jankesem, należy do mnie cała ziemia stąd do Weevilville? Cały powiat jest mój! Pani farma nie starczyłaby na ogródek dla jednego z moich Murzynów! – To prawda