... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Tak - przytaknął Levi. - Przymierzają się do wykurzenia nas ogniem. - A więc rada w końcu zaakceptowała ten plan - mruknął Webster. - Przychodzę tu prosto z komendy głównej policji - wyjaśnił Levi. - Próbowałem ich przekonać, żeby dali sobie spokój. Zagroziłem, że wszędzie, gdzie się pojawią, będziemy wypruwać im flaki. Rozstawiłem chłopaków na posterunkach wokół całej dzielnicy, mają rozkaz strzelać dopiero w ostateczności. - Nie możecie tego zrobić, Levi! - wykrzyknął Webster. - Nie możemy? - zdziwił się Levi. - Już to zrobiliśmy. Wykurzyli nas z naszych farm i zmusili do tułaczki, ponieważ nie godziliśmy się na takie życie, jakie nam oferowali. Ale teraz nie damy się już wykurzyć. Albo zostaniemy tutaj, albo nas tutaj pozabijają. A jedynie wtedy uda im się zrealizować plan wypalenia dzielnicy, kiedy nie będzie już nikogo, kto ich powstrzyma. Jednym ruchem podciągnął opadające spodnie i ponownie splunął. - A przecież nie tylko my myślimy w ten sposób - dodał. - Gramp jest także z nami. - Gramp?! - Właśnie, Gramp. Ten starszy facet, który mieszka razem z panem. Zrobiliśmy z niego naszego generała na czas operacji. Powiedział, że pamięta z wojny takie sztuczki, o jakich teraźniejszej policji nawet się nie śniło. Wysłał paru naszych chłopców do Muzeum Legionów, żeby ściągnęli kilka działek. Powiedział też, iż wie, w którym muzeum znajdziemy pociski. Kiedy chłopcy już wszystko ustawią, mają wysłać wiadomość do komendy policji, że jeżeli policjanci wyruszą w stronę naszej dzielnicy, hucznie ich przywitamy. Posłuchaj, Levi. Czy mógłbyś coś dla mnie zrobić? Oczywiście, panie Webster. Wejdź do tego biura i zapytaj o pana Taylora. Musisz się z nim zobaczyć. Powiedz mu, że zgadzam się przyjąć jego warunki. - Zrobię to. A dokąd pan się wybiera? - Do budynku rady miejskiej. - Na pewno nie chce pan, żebym poszedł z panem? - Nie - rzekł Webster. - Lepiej będzie, jak pójdę sam. I jeszcze jedno, Levi. - Tak? - Powiedz Grampowi, żeby wstrzymał się z tą swoją artylerią. Niech nie strzelają dopóki naprawdę nie będą musieli. A jeśli będą musieli, niech walą w ziemię, przed pierwsze szeregi. Przewodniczący jest zajęty - oznajmił Raymond Brown, sekretarz rady. - Tylko tak ci się wydaje - rzekł Webster, kierując się wprost ku drzwiom gabinetu. - Nie wolno ci tam wchodzić, Webster - krzyknął Brown. Zerwał się z krzesła, okrążył biurko i próbował złapać Webstera. Ten umknął przed wyciągniętą ręką sekretarza, objął Browna ramieniem na wysokości piersi i pchnął z powrotem na biurko, które przesunęło się pod ścianę. Brown zamachał rękami, próbując odzyskać równowagę, po czym runął na podłogę. Webster szybko otworzył drzwi gabinetu przewodniczącego i zdążył jeszcze dostrzec, jak wyglansowane buty zsuwają się z blatu biurka. - Mówiłem przecież Brownowi... - Brown mi też mówił - przerwał Webster. - O co chodzi, Carter? Boisz się, że King dowie się o mojej wizycie? A może boisz się skorumpowania przez któryś z moich dobrych pomysłów? - Czego chcesz? - warknął Carter. - Rozumiem, że policja przystępuje już do akcji wypalania domów. - Zgadza się - żarliwie przytaknął przewodniczący. - Te domy zagrażają społeczeństwu. - Jakiemu społeczeństwu? - Posłuchaj, Webster... - Ty przecież wiesz, że nie ma żadnego społeczeństwa. Jest was tylko kilku osamotnionych policjantów. Kręcicie się dokoła, byle tylko nie stracić swoich stołków, byle mieć pewność, że następnego roku zostaniecie ponownie wybrani i będziecie mogli zachować swoje pensyjki. Wkrótce dojdziecie do tego, że będziecie zmuszeni głosować sami na siebie. Przecież już teraz nikt z ludzi zatrudnionych w sklepach i magazynach, nikt, kto wykonuje chociażby najmniej znaczącą pracę dla miasta, nie mieszka w jego granicach. Ludzie biznesu opuścili to miasto jako pierwsi. Zachowali tutaj swoje interesy, ale nie spotkasz ich już w mieście. - Ale to wciąż jest jeszcze miasto - zaoponował przewodniczący. - Nie przyszedłem tu, żeby się z tobą spierać - powiedział Webster