... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Zrobił wielkie oczy. - Co? - Polecę na Wenus. Znajdę ciało Aleksa. - Ty? - roześmiał się. - Był moim bratem! Kochałem go. - Musiałem przyprzeć cię do muru, żebyś przyleciał na Księżyc, a teraz roi ci się lot na Wenus? - Sprawiał wrażenie ogromnie rozbawionego tym pomysłem. - Myślisz, że nie dam rady? - Wiem, że nie dasz rady, Cherlaku. Nawet nie spróbujesz, mimo tej zuchwałej gadki. - - Udowodnię ci! - warknąłem. - I zdobędę twoją cholerną nagrodę! - Oczywiście. A słonie umieją fruwać - zadrwił. - Sam mnie do tego zmuszasz. Dziesięć miliardów stanowi potężną zachętę dla człowieka, który w przyszłym miesiącu zostanie bez dochodów. Głupi uśmieszek zgasł i na twarzy odmalowała się zaduma. - Uważasz, że tak właśnie przypuszczałem? - Polecę - powtórzyłem stanowczo. - I zakładasz, że zgarniesz nagrodę, co? - Albo zginę w czasie próby. - Chyba nie sądzisz, że będziesz jedynym chętnym na moje dziesięć miliardów? - Kto przy zdrowych zmysłach mógłby chociaż pomyśleć o takiej wyprawie? Z szyderczym uśmiechem ojciec odparł: - Och, znam kogoś, kto spróbuje. I nie odpuści. - Kto? - Lars Fuchs. Ten łajdak jest teraz gdzieś w Pasie, ale gdy tyko dowie się o nagrodzie, bez mrugnięcia okiem popędzi na Wenus. - Fuchs? - Ojciec często wspominał o Larsie Fuchsie, zawsze z nienawiścią. Z tego, co wiedziałem - a wiedziałem niewiele - Fuchs eksploatował asteroidy. Kiedyś miał własną korporację i konkurował z ojcem, ale teraz zarabiał na życie jako niezależny górnik w Pasie Asteroid, „skalny szczur”, jak elegancko mawiał ojciec. - Fuchs. Będziesz musiał wyrwać mu nagrodę, Cherlaku. A nie sądzę, byś był na tyle mężczyzną. W tym momencie powinienem zrozumieć, że mną manipuluje, wręcz każe mi tańczyć w takt swojej melodii. Szczerze mówiąc, rozsądek zaćmiewało mi widmo nędzy, w którą miałem popaść, jeśli nie zdobędę nagrody. Cóż, nie tylko o tym myślałem. Ciągle widziałem przystojną, zdeterminowaną twarz Aleksa w tamtą ostatnią noc, którą spędził na Ziemi. - Ojciec cię zabije, jak się dowie - powiedziałem. - Wie - odparł Aleks. Waszyngton D.C. - To życiowa okazja - profesor Greenbaum skrzypiał jak zardzewiały zawias - a ja jestem za stary, by z niej skorzystać. Tak naprawdę nigdy dotąd nie widziałem starego człowieka, nie z bliska, nie w tym samym pokoju. Biedni z pewnością się starzeli, ale wszyscy, których było stać na telo- merazę, zaczynali poddawać się kuracji zaraz po osiągnięciu dojrzałości. Dorośli, którzy zestarzeli się przed dopuszczeniem telomerazy do powszechnego użytku, mieli do dyspozycji zabiegi odmładzające. Daniel Haskel Greenbaum był stary i przygarbiony. Sprawiał wrażenie tak kruchego, że w czasie powitania bałem się, iż strzaskam mu kości, choć odpowiedział mi w miarę krzepkim uściskiem. Skórę miał pomarszczoną i zwiotczałą, pokrytą plamami wątrobowymi, a oczy mętne i podkrążone. Jego pobrużdżona twarz wyglądała jak zerodowane zbocze, przez stulecia żłobione przez wiatr i wodę. A był dopiero po siedemdziesiątce. Mickey uprzedziła mnie, jak wygląda Greenbaum. Mi-chelle Cochrane studiowała kiedyś pod jego kierunkiem i choć teraz sama była profesorem, nadal go uwielbiała. Nazywała go największym żyjącym planetologiem w Układzie Słonecznym - jeśli w odniesieniu do jego astmatycznej, artretycznej, boleśnie powolnej egzystencji można było mówić o „życiu”. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu me zgodził się na kurację odmładzającą. Może ze względów religijnych, a może tylko z czystej przekory. Uważał, że starzenie się i śmierć są nieuchronne i nie należy przed nimi uciekać. Jako jeden z ostatnich, mogę dodać. - Ma odwagę dowodzić swoich przekonań - powiedziała mi Mickey parę lat wcześniej. - Nie boi się śmierci. - Ja śmiertelnie boję się śmierci - zażartowałem. Mickey nie doszukała się niczego śmiesznego w mojej odżywce. Wiedziałem, że skorzystała z dobrodziejstw telomerazy zaraz po zakończeniu okresu pokwitania i uważała to za rzecz oczywistą. Wszyscy tak robili. Greenbaum był czołowym autorytetem w Wenusologii i Mickey namówiła mnie na spotkanie. Zgodziłem się bez zastanowienia. Dopiero potem dowiedziałem się, że spotkam się w Waszyngtonie nie tylko z poskrzypującym emerytowanym profesorem Greenbaumem, ale również z chmurnym czarnoskórym biurokratą z agencji kosmicznej, niejakim Franklinem Abdullahem. Mój ojciec natychmiast powiadomił media, że jego drugi syn - ja - zamierza lecieć na Wenus po szczątki pierworodnego. Z rodzicielską dumą zapewnił reporterów, że jeśli wrócę z ciałem Aleksa, dostanę dziesięć miliardów dolarów nagrody. Stałem się znaną osobistością, mającą swoje pięć minut. Sława ma swoje plusy, jak słyszałem, ja jednak żadnego nie odkryłem. Nachodzili mnie naukowcy, łowcy przygód, poszukiwacze rozgłosu i wszyscy psychicznie niezrówno- ważeni w układzie Ziemia-Księżyc, błagając o zabranie na Wenus. Nawet fanatycy religijni uznali, że lot na Wenus jest im przeznaczony i ja, jako boski wybraniec, mam ich tam zawieźć. Oczywiście, zaprosiłem na wyprawę pół tuzina najbliższych przyjaciół