... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Samotny człowiek w wyszarzałem palcie, podniósłszy wytarty barankowy kołnierz, wynurzył się z poza rogu poprzecznej ulicy. Szedł, patrząc na skrzące się pod nogami śnieżne zaspy, kurzące się pod smaganiem wichru. Z bramy domu o wybitych szybach i odłupanym kulami tynku wypadło trzech żołnierzy i otaczając przechodnia, pytało groźnie: - Dokąd idziesz? Pokazać legitymację! Zapytany podniósł oczy na żołnierzy, a ci skamienieli, prostując się i szepcąc: - Towarzysz Włodzimierz Iljicz Lenin! Uśmiechnął się życzliwie i spytał: - Pokażcie mi gmach "czeki"! - Stoicie przed nim, towarzyszu, - odparł żołnierz wylękłym głosem. Lenin obrzucił uważnym wzrokiem olbrzymi dom o dużych oknach, do połowy zabitych deskami, ciemnych, jakgdyby ślepych. - Co u licha?! - mruknął niezadowolonym głosem. - Śpią tam wszyscy?... Jakgdyby odpowiadając mu, gdzieś z wnętrza gmachu wyrwał się zdyszany turkot motoru samochodowego. Jakieś jeszcze inne dźwięki łączyły się z odgłosami maszyny. Po chwili umilkło wszystko. Cisza zapadła głucha, niepokojąca. - Co to było? - spytał Lenin, patrząc na żołnierzy. - "Czeka" rozstrzelała skazanych... - szepnął podoficer. - Zawsze przytem puszczają w ruch samochód ciężarowy, żeby zagłuszyć strzały kulomiotów, krzyki zabijanych, jęki... Nic więcej nie mówiąc, Lenin skierował się ku bramie domu i zadzwonił. Zachrypnięty głos zapytał po chwili: - Kogo czarci niosą o tej porze! Odchodź od bramy, bo strzelę... - Prezes Rady komisarzy ludowych do towarzysza Dzierżyńskiego - odpowiedział Lenin. Posłyszał tupot nóg uciekającego szyldwacha i przeraźliwy gwizdek. Minęło kilka minut nim otwarto furtkę. Jakiś człowiek, mały, krępy, o twarzy pooranej ospą, wyjrzał ostrożnie, podejrzliwie i w milczeniu przepuścił Lenina. Zamknąwszy za nim furtkę, szedł z tyłu i mruczał: - Musimy być czujni... Już kilka razy wchodzili do nas ludzie uzbrojeni, zamierzając zabić towarzyszy Dzierżyńskiego i Petersa...: Polacy i Łotysze źli są na nich... Nie wyszli już stąd, lecz są inni, którzy zaprzysięgli zemstę. Wczoraj w ogrodzie uniwersyteckim znaleziono towarzysza Bagisa, powieszonego przez niewykrytych złoczyńców... Mrucząc, prowadził Lenina przez podwórze. Przy żółtych płomykach latarni naftowych, słabo oświetlających dziedziniec, wznosił się wysoki, ślepy mur, znikający u góry we mgle zamieci, potrzaskany i poszczerbiony. Na pozostałym tynku widniały krwawe nasiąki i sople. Pod murem leżały nieruchome, nagie ciała; pokurczone, skulone, rzucone, jak zwał szmat. Nad niemi unosiła się lekka zadymka pary. Na uboczu stał duży ciężarowy samochód, pomalowany na czarno. Lenin przystanął i obejrzał się za skradającym się z tyłu człowiekiem. Odźwierny zrozumiał nieme pytanie skośnych oczu i znowu mruczeć zaczął: - Tu tracimy skazańców. Kulomiot umieściliśmy w okienku suteryny. Nastawiony jest tak, że przechodzący przed niem ginie odrazu... Zaśmiał się ponuro i dodał: - Produkcja masowa... inaczej nie można! Lenin skinął głową w stronę nagich trupów i spytał: - Co robicie... z tem? - Część wywieziemy za miasto, gdzie jutrzejsi skazańcy przygotowują już dla nich i dla siebie groby. Innych zabiorą do szpitali, gdzie lekarze uczą się na nich. Pewien uczony profesor często tu przychodzi i opowiada, że dla nauki dobre nastąpiły czasy, bo trupów w bród! Niewiadomo nigdy, komu i czem można dogodzić! Zaśmiał się piskliwie, szeroką dłonią zasłaniając usta. Wchodzili po schodach na drugie piętro. Wszędzie stały posterunki żołnierskie. Krzyki, jęki, płacz dochodziły z daleka; rozlegały się głuche odgłosy strzałów. Lenin szedł wyprostowany, oddychał ciężko; czuł dreszcz, wstrząsający nim. Weszli do obszernej poczekalni, z biegnącym w głąb lokalu korytarzem, gdzie przy każdych drzwiach przechadzali się żołnierze chińscy. - Zamelduję towarzyszowi prezesowi czeki... - rzekł siedzący przy biurku chudy blondyn o zmęczonych, zaczerwienionych oczach. Po jego odejściu, Lenin całą siłą woli pohamował ogarniające go wzburzenie. Cicho tu było. Tylko od czasu do czasu rozlegały się chrapliwe głosy Chińczyków i dzwonki, natrętne, niecierpliwe. Urzędnik długo nie powracał. Stojący przy drzwiach żołnierze spoglądali na nieznanego im człowieka pogardliwie i zagadkowo. Wiedzieli, że przybywający tu w różnych sprawach rzadko opuszczali gmach. Widzieli ich wchodzących do poczekalni, wychodzących - prawie nigdy. Na męki mogli przyjść tą drogą, dla umęczonych - istniały inne wyjścia. Lenin pomyślał: - Stworzyliśmy państwo w państwie. "Czeka" może się stać silniejszą od Rady komisarzy ludowych... W głębi korytarza otwarły się drzwi i do poczekalni szybkim krokiem wszedł Dzierżyński. - Przyszedłem, Feliksie Edmundowiczu - powiedział Lenin