... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Poszedł do kabiny, bolą go nogi i ramiona zmęczone przeładunkiem, robotą od szarości poprzez ciemność i znowu do szarości nieba. Nie ma już gwiazd, słońce wyszło okrągłym brzegiem z morza, kiedy wylezie całe wysoko, trzeba będzie wracać do roboty. W twardy sen wdziera się jakaś siła z zewnątrz. Spał jeszcze, ale czuł, że musi wstać, uczucie napięcia narastało, sen stawał się nieznośny. Usiadł na koi. Usłyszał w głośniku swoje nazwisko, a zaraz potem krótki komunikat kilkakrotnie powtarzany: „Młodszy rybak Karol Poręba proszony jest do kapitana”. Spiker nadał jeszcze jakieś inne komunikaty, potem 7 jak zwykle rozbrzmiała muzyka. Karol przygryzł usta. Przecież już nie zdycha jak na „Pasacie”, pracuje jak inni, nikt mu parszywego słowa nie powiedział... Co więc może znaczyć to wezwanie? Włożył czystą koszulę, nowe tropikalne spodnie. Poszedł. Daleko było, pięć pięter do góry i pięćdziesiąt metrów wydywanionym korytarzem. Salon wewnątrz wyłożony był jasną boazerią, z którą harmonizowały mahoniowe meble wyściełane rypsem w kolorze piasku pustyni. Za biurkiem pod rzędem prostokątnych bulajów siedział kapitan. Popatrzył na Karola uważnie, wstał. – Karol?! – zapytał i wyszedł zza biurka. – Tak!... Lucjan?! – Stary!!! – wrzasnął kapitan i porwał Karola, niemal unosząc do góry. Pingwin mówił coś bez sensu. Lucjan puścił go i przyglądał mu się uważnie. – Siadaj! – wyciągnął koniak i dwa kieliszki. – Wiem, że jesteś po robocie i niewyspany, no to po małym za spotkanie. Trzeba było przyjechać na antypody na takie spotkanie. Napisałem kiedyś do ciebie kartkę, nie odpowiedziałeś – zatrzymał butelkę w przechyle nad kieliszkiem. – A twoją jaśnie prasową mość, co przyniosło do brygady przeładunkowej, czytałem kilka artykułów redaktora Poręby... same mocne rzeczy – teraz Lucjan mówił bez przerwy. – Myślałem, że mnie nie poznasz – zaczął wreszcie niepewnie Pingwin. – Dobra, skul – Lucjan uniósł kieliszek, wypili złotawy koniak. – No, gadaj, co cię tu przyniosło... kogo szpiegujesz w takim przebraniu; jeżeli mnie, tracisz czas, życie nudne – Lucjan śmiał się, w jego zachowaniu nie było cienia kapitańskiej pozy i dystansu do najniższego rangą człowieka na statku. – Więc co cię przyniosło do tej roboty, panie redaktorze? Karol skrzywił się. – Dłuższe opowiadanie – mruknął patrząc w bulaj, za którym bujały się na plance dobrze znajome mu kartony. Lucjan nalał do kieliszków. – Przeglądałem listę załogi i trafiłem na twoje nazwisko. Pytam ochmistrza, co za jeden ten domustrowany, a ochmistrz, że lewus, bo na jeden rejs... cichociemny, dziennikarz, cholera wie, kto to taki. Dawać go tu krzyczę, no i przyszedłeś... Po tym spotkaniu nie wszystko zmieniło się od razu. Osiem godzin pracy, osiem odpoczynku, osiem pracy, osiem odpoczynku, na okrągło bez przerwy. Daty pomyliły się Pingwinowi w kalendarzu, dzień pomieszał z nocą. Od nowa, na zmianę zawsze to samo. W zrębnicy nad głową białawy błękit z wściekłym słońcem w środku, afrykańskie granatowe niebo, gwiazdy, ciemność przebita smugami reflektorów. Zawsze niezmiennie rozkołysany hiw... let gou... góra... let gou... dół... Planka na stalowych stropach leci na dno ładowni, ludzie uciekają na boki. Skończyła się „laba” przy kartonach, teraz idzie zaopatrzenie. Ciężkie skrzynki z wodą mineralną po kilku godzinach pracy wypadają z rąk, fufajki przyklejają się do grzbietów. Chwila na żarcie, jakiś oddech, sen i za osiem godzin błękitne lub granatowe niebo, gorące słońce albo chłodne gwiazdy w światłoluku. Niezmienna jest tylko planka na stalowych stropach i stalowym haku... Let gou, góra... let gou dół. Worki z cebulą, worki z ziemniakami, każdy po pięćdziesiąt kilo. Statki mają łapać rybę w morzu, każda godzina przestoju to kupa dewizowych pieniędzy... Let gou dół... Hiw z serem żółtym i znowu kartony przeklętej kryniczanki... Rybacy z przeładunku biegają od światłoluku do ścian ładowni, noszą pełne kartony różnego żarcia jak na przyspieszonym filmie. Karol biega za nimi, ale tchu mu brakuje i tylko czeka, kiedy padnie. Rybacy tymczasem mówią, że robota się zacznie przy przeładunku ryby na łowisku. Teraz frajer, trzeba przerzucić paręnaście ton żarcia, to się robi powoli, bo zarobku nie ma. Powoli? Pingwin ma sucho w gardle, mokro na grzbiecie, czuje skurcz w żołądku, tym gorszy że ze strachu. Jakiś karton rozwalił mu się w rękach, butelki toczą się po okrętowej ładowni, ludzie patrzą spode łba. To nie skrobanie piórem po papierze... po co się bierzesz za 8 męską robotę, jak nie poradzisz... zarobek nam psujesz... – czyta Pingwin w złych spojrzeniach. – Jakoś będzie – myśli – trzymaj fason, nie daj się, stary... Z kiwaniem było gorzej, wytrzymałeś... Planka pełna skrzynek z owocami wjeżdża do światłoluku, zasłania białe słońce na jasnym niebie, zasłania gwiazdy w ciemności. Karol stracił rachubę, niedziela to czy środa, dzień czy noc jeszcze... Siedzi Pingwin u Lucjana w kapitańskim salonie, pociąga szkocką z lodem z kryształowej czarki, zasłania poznaczone odciskami ręce, spogląda na zegarek, bo trzeba pospać kilka godzin przed zmianą. – Jak idzie? – pyta Lucjan. Karol dziwi się swojemu aktorstwu, gdy ze śmiechem odpowiada, że fajnie. Let gou... hiw za hiwem przebija gwiazdy w światłoluku. Z przepastnego brzucha „Ławicy” leci wyposażenie statków rybackich na burtę pordzewiałego trawlera, którego kapitan miał rano kłopoty z podejściem do bazy. Góra... dół, góra... dół... ciężkie sieci, wielkie bobiny, okute żelazem trałowe deski. – Jak pan to kładzie, obsunie się przecież, trzeba unieść – krzyczą rybacy z naprzeciwka krzyczą po bokach