... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Doktryna fundamentalistów zdaje się sprowadzać do znanego polskiego porzekadła: „Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś spokojna”. Niech ci Albańczycy sobie giną, byle nam się powodziło. Ale to już dzisiaj niemożliwe. Rysy pojawiły się także wśród socjalistów, a minister Fischer uznał za potrzebne oświadczyć, że wycofanie się Niemiec z akcji na Bałkanach miałoby dramatyczne skutki nie tylko dla nich samych, ale i dla NATO oraz całej światowej polityki. Rozwiązanie kwestii Kosowa wedle koncepcji z Rambouillet, w której Albańczycy zadowalali się autonomią, było przedtem do wyobrażenia — teraz sytuacja się zmieniła. Albo — czego nie można wykluczyć — kraina ta dostanie się pod całkowitą władzę Serbii, albo trzeba wojnę kontynuować. Amerykanie jak to Amerykanie, zaczęli już obliczać koszta. Przedłużanie bombardowań przyniosłoby wydatki ogromne, jakkolwiek walki na lądzie wiążą się z nieuniknionymi ofiarami. Większość społeczeństwa francuskiego, a nawet niemieckiego jest za interwencją lądową — uważa, że ten ogień trzeba po prostu zadeptać. Nie chodzi o okupację Serbii, ale o odgraniczenie pancernym kordonem Kosowa — na skromne dziesięć — piętnaście lat… W kotle bałkańskim — to naprawdę jest kocioł, nie chodzi o wymyśloną ot tak metaforę — dzieją się tymczasem różne niedobre i dziwne rzeczy: na przykład kilkadziesiąt tysięcy uciekinierów z Kosowa, którzy dotarli już do Macedonii, nagle znikło. Macedonia bała się destabilizacji przez nadmiar uchodźców — choć te obawy na krótką przynajmniej metę nie wydają mi się racjonalne. Chodziło przecież o ludzi wymęczonych pieszymi marszami przez góry… Serbowie minują całą południową granicę. Granicy z Węgrami minować nie muszą, ponieważ istnienie dość poważnej mniejszości węgierskiej w Serbii skłania rząd w Budapeszcie do daleko idącej ostrożności i trudno się spodziewać, by ten rząd zgodził się na przeprowadzenie lądowego ataku NATO ze swojego terytorium. Atak ten łatwy nie będzie — Kosowo to teren górzysty, doskonały do wojny partyzanckiej i w ogóle nie nadający się do ruchów większych jednostek zmotoryzowanych; rozpoznanie lotnicze niewiele tu daje. Zręczność zaś Serbów w ukrywaniu zgrupowań wojska, czołgów, transporterów opancerzonych i artylerii jest podobno bardzo duża. Wynika także z ich historycznych doświadczeń — przecież podczas wojny zajmowali się bardzo skutecznie partyzantką antyhitlerowską, będąc wtedy w zupełnie innym obozie. Nie ma zresztą żadnego powodu, by się dziwić, że polityka państwa czy nacji zmienia główny kierunek ataku i obrony. W sprawach ostatecznych nie jestem zwolennikiem żadnej nacji ani wyznania: wszystko mi jedno, czy zagrożony jest muzułmanin, chrześcijanin, buddysta, czciciel ognia czy żyd. Tymczasem gdy się przegląda kolumnę „Heralda” poświęconą korespondencji, starczy popatrzyć na podpis autora: jeśli nazwisko autora kończy się na — ić, wiadomo już, że NATO przedstawione będzie w liście jak banda demonów i harpii, jeśli natomiast pisze Anglosas, ma zwykle inne zdanie. Rozdział stanowisk bardziej jakby odpowiada koncepcji Samuela Hun — tingtona, który pisał o starciu cywilizacji (tyle że strony potencjalnego konfliktu widział trochę inaczej), aniżeli poglądom wielebnego Francisa Fukuyamy, który zapewniał nas o końcu historii i straszliwych nudach, jakich będziemy teraz doświadczać. Fukuyama nie daje się zresztą tak łatwo i w „Foreign Affairs” wyjaśnia, że miał rację, ponieważ nie chodziło mu o zwyczajny koniec historii, tylko o koniec dążenia ludzkości ku szczęściu. Zastanawia się też, co by było, gdyby światem rządziły kobiety, i twierdzi, że mielibyśmy się wtedy o wiele lepiej. Ten jego pogląd wydaje mi się równie niesłuszny jak poprzedni. Z niesmakiem oglądam satelitarną telewizję