... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

W krótkim czasie znacznie się rozrosła. - Gdzie się podziewają zwiadowcy? - zapytał hrabia Tyne po raz piąty czy szósty w ciągu godziny. Uderzył o siebie dłońmi w rę- kawiczkach, jakby mu było zimno, tymczasem słońce jeszcze nie za- szło, a wiatr był łagodny jak na miesiąc Ondekamene. Naczelny wódz rzucił wcześniej hełm na ziemię, jakby to było puste wiadro, i zsunął z głowy czepek; jego proste, przetykane siwizną włosy sterczały kęp- kami. Stał, wpatrzony w dziwnie połyskujące łąki i czarne kwiaty kołyszące się na wietrze niczym główki dzieci obserwujących ich w milczeniu z wysokiej trawy. - Powinni już wrócić. - Doiney i pozostali to sprawdzeni ludzie, panie. - Vansen spoj- rzał na odpoczywających żołnierzy. W innych okolicznościach po tak długim postoju już by się porozchodzili na wszystkie strony jak pozostawione bez opieki owce, tymczasem wszyscy stali tam, gdzie się zatrzymali, jakby uwięzieni skrajem drogi. Synowie chłopów i skle- pikarzy nie chcieli mieć nic wspólnego z ciernistymi pnączami czy nienaturalnymi, oleiście połyskującymi kwiatami. - Mówiłeś, Vansen, że widziałeś już coś takiego. - Tak, lordzie Aldritch. Z moim oddziałem, na północ od Sil- verside. Niedługo przed tym, jak... jak wszystko zaczęło się psuć. - Na krew bogów, zamknij gębę i nie gadaj o tym, dobrze? - Tyne nachmurzył się. - Ci tutaj gotowi są wziąć nogi za pas i pognać aż do samego Zamku Marchii Południowej. - Spojrzał gniewnie na kapłana z ogoloną głową, który machał z namaszczeniem kadzidłem na środku skrzyżowania, zawodząc i śpiewając, żeby odpędzić złe duchy. Wielu żołnierzy obserwowało jego zabiegi z wyraźnym nie- pokojem. - Każę go ściąć - warknął cicho hrabia Blueshore, jakby mówił do siebie. - Myślę, że ci ludzie dobrze się spiszą w odpowiedniej chwili, lordzie. Wielu z nich walczyło na granicy Brenlandii albo przeciwko bandytom z kertiskich wzgórz. Po prostu czekanie tak ich rozstraja. Tyne napił się wina z podróżnego pucharu przy siodle, a potem długą chwilę patrzył na kapitana straży. - Problem w tym, że wszystkich nas rozstraja. Człowiek się de nerwuje nawet wtedy, kiedy czeka na przeciwnika, wiedząc, że jest to śmiertelny człowiek. Co oni mają powiedzieć na to wszystko? - Wskazał na zatrute wzgórza. Ferras Vansen ucieszył się, że Tyne w rzeczywistości nie spo- dziewa się odpowiedzi. - Ach - westchnął niespodziewanie lord z wyraźną ulgą. - Są. - Wytężył wzrok. - Bo to oni, prawda? - Tak, panie. - Także i Vansen poczuł, że ucisk w jego piersi zelżał nieco. Spodziewali się powrotu zwiadowców w południe, tym- czasem słońce dotykało już grzbietów wzgórz. - Szybko jadą. - Wydaje się, że mają coś do powiedzenia. - Tyne odwrócił się i spojrzał na żołnierzy stojących w szeregu na drodze. Minął już dzień albo i więcej, odkąd po raz ostatni spotkali uciekinierów z Candlers- town, i choć ich opowieści były straszne, niemal nie do uwierzenia, to przynajmniej ich obecność świadczyła o tym, że człowiek może jeszcze bezpiecznie przebyć wzgórza. Ale potem armia Marchii Po- łudniowej maszerowała przez opustoszałe ziemie, tak więc teraz w sze- regach nastąpiło poruszenie na widok powracających zwiadowców. Poganiacze bydła, spodziewając się rychłego wymarszu, zaczęli za- ganiać batami woły, które zeszły trochę z drogi, żeby poskubać tra- wę. - Wyjedź im naprzeciw i przyprowadź prosto do mnie - rozkazał Tyne. - Czekam... może tam pod drzewem, na zboczu. Będziemy mogli porozmawiać z dala od uszu ciekawskich. - Może powinniśmy rozkazać ludziom, żeby rozbili obóz, panie - zasugerował Vansen. - Robi się późno i nie ujedziemy daleko, a poza tym mieliby się czym zająć. - Dobry pomysł, ale najpierw wysłuchajmy zwiadowców. - Hra- bia odwrócił się do giermka. - Powiedz Rorickowi, Mayne'owi i Siv- neyowi Fiddicksowi, żeby dołączyli do mnie na wzgórzu. - Oczywiś- cie książę także. Nie wypada go pomijać. Ach, i Brenhall, znajdziesz go pewnie gdzieś pod drzewem, gdzie zażywa drzemki po południo- wym posiłku. Vansen słyszał już tylko fragmenty ostatniego polecenia lorda, ponieważ inny z giermków pomógł mu dosiąść konia i szybko wy- ruszył na spotkanie zwiadowców. - Ale i I u może ich być, do licha? - Tyne szarpnął wąsa taką miną, jakby zamierzał uderzyć Gara Doineya