... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Wysunęła kartkę przed siebie, a potem opuściła ją i wymówiła obydwa słowa. SZKLANA ZUPA. Skinęła głową, jakby na potwierdzenie, że nikt się nie przesłyszał: SZKLANA ZUPA. Pierwsze zareagowały dzieci. Dziewczynka, dla której nie znaleziono opiekunki, szybko zamknęła oczy i pomyślała sobie życzenie. Ponieważ myślała akurat o wróżkach, wyciągnęła wcale rozsądny wniosek, że nieboszczka w czerni to przywołana przez nią wróżka. Dziewczynka zażyczyła sobie słoniątka - takiego małego, błękitnego, które zmieściłoby się w jej łóżeczku i dotrzymywało jej w nocy towarzystwa. Chłopczyk wiedział, że kobieta, którą zobaczył, to jego ciotka Leni. Ponieważ jednak miał dość mgliste pojęcie o tym, co znaczy „być martwym", wydał z siebie piskliwy chichot. Dopiero uczył się czytać, w dodatku po niemiecku. Nie rozumiał angielskich słów „szklana zupa". Tak więc chichotał i z ciotki, i z głupich, bezsensownych słów, które mu pokazywała. Zapyta ciocię Leni, co one znaczą, kiedy zobaczy ją następnym razem. Reakcje dorosłych były rozmaite. Na ich twarzach malowały się zdumienie, konsternacja, przerażenie - oraz radość tych, którzy wierzyli w takich czy innych Bogów i byli pewni, że wizja żywej Leni Salomon na jej pogrzebie jest widomym znakiem z niebios. Nikt jednak, nawet John Flannery, nie pomyślał, że to, czego przed chwilą był świadkiem, widzieli także pozostali żałobnicy. Na tym polega cud. Niektórzy rozglądali się zawstydzeni, jak gdyby obawiali się, że inni zajrzą im do głowy i zobaczą tę dziwaczną wizję, która ich nawiedziła. Wszystkim bowiem się zdawało, że tylko oni ujrzeli zmarłą Leni. Zakłopotani spuszczali wzrok albo spoglądali w niebo, aby otrzeć łzy, lub wręcz na trumnę, aby się upewnić, że ciągle tam jest. Czym jednak była szklana zupa? Dinozaurowa modlitwa John Flannery wiedział, co oznacza szklana zupa. Gdy tylko zobaczył Leni podnoszącą kartkę z napisem, okręcił się na pięcie i ruszył przed siebie. Robił wrażenie człowieka, którego nagle przypiliła osobista potrzeba. Oczy były zbyt szeroko otwarte, dłonie otwierały się i zamykały w pięści. Gdy dobiegł do samochodu, nie mógł trafić kluczykiem w zamek. W końcu przypomniał sobie, że można go otworzyć pilotem umieszczonym w kluczyku od stacyjki. Ledwie wszedł i usiadł na fotelu, zaraz puścił bąka. Choć był to pierwszy bąk w jego życiu, wszystkie włosy zjeżyły mu się na głowie. Pędząc do samochodu, Flannery nałykał się tyle powietrza, że jego przerażone ciało musiało je jakoś wypuścić. Przekrzywił się na fotelu i spojrzał zaskoczony na swój tyłek, niczym pies, któremu zdarzyło się pierdnąć: jakby to, co mu się przytrafiło, nie miało z nim nic wspólnego. Wokół unosił się zapach świeżo uwolnionych wiatrów, nowego samochodu i drogiej skórzanej tapicerki. Flannery gapił się przed siebie; wiedział, że powinien ruszać, ale wciąż nie mógł oprzytomnieć. Przed chwilą druga strona złamała zasady. Rodziła się jakaś nowa, potężna dynamika. Gdyby wiedział, że każdy z żałobników widział to, co on, przeraziłby się nie na żarty. Jako istota ludzka John Flannery nigdy nie pierdnął i nigdy się nie bał. Czego miał się bać? Cóż mogło przestraszyć taką istotę jak on? Nie musiał jeść, chyba że chciał komuś wmówić, że jest człowiekiem. W jego piersi nie biło serce, chyba że było to konieczne z wyżej wymienionego powodu. Oddychał odruchowo, ponieważ narobiłby sobie masę kłopotów, gdyby ktoś zauważył, że nie oddycha. Miał do wykonania określone zada- nie, a ciało było niezbędnym do tego mundurem. Dotychczas Flannery spisywał się wzorowo. Nigdy jednak, w żadnym ze swych ludzkich wcieleń, nie spotkał się z czymś takim jak na cmentarzu. Był roztrzęsiony. Żywi mają swój świat, a umarli swój. Oddzielające te światy granice są ścisłe i nieprzekraczalne. Kiedyś była to nienaruszalna świętość, której nie uznawał jedynie Chaos. On nie zna żadnych granic ani praw. Robi, co chce, toteż Flannery mógł swobodnie śmigać od życia do śmierci, tam i z powrotem. Potem Isabelle Neukor i Vincent Ettrich przeprawili się na drugą stronę