... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Przynajmniej w pewnych przypadkach. Rozprawa odbyła się na ratuszu w Bangorze we środę. Sprawiło to duże kłopoty McQueenowi, ponieważ powołano na nią przedstawicieli urzędu skarbowego. Zjawili się również dwaj milczący panowie, należący do skrajnego skrzydła lojalistycznej organizacji Ochotników Ulsteru. Usiedli w ostatnim rzędzie. Na ławach frontowych, obok pani Cameron, zasiedli współtowarzysze pracy zmarłego. Do złożenia zeznań wezwano jedynie Pattersona. Opowiedział na żądanie koronera o wydarzeniach poniedziałkowych, a ponieważ wszystko zdawało się jasne, dalszych świadków nie wezwano. Rama Lala oczywiście także nie. Koroner odczytał na głos raport patologa i po podsumowaniu przewodu wydał wyrok. Raport patologa nie budzi żadnych wątpliwości. Usłyszeliśmy od pana Pattersona o przebiegu wydarzeń w czasie przerwy obiadowej i o raczej niemądrym kawale, jaki zmarły zrobił hinduskiemu studentowi. Wydaje się, że pan Cameron śmiał się tak gwałtownie, że doprowadził się niemal do stanu apopleksji. Zaraz potem powrócił do pracy kilofem i łopatą. Palące słońce dokonało reszty, powodując pęknięcie naczynia w mózgu. Patolog określił to bardziej naukowo jako wylew krwi do mózgu. Sąd wyraża swoje ubolewanie żonie i dzieciom zmarłego i uznaje, że zgon Williama Camerona nastąpił z przyczyn naturalnych. Na wielkim trawniku przed ratuszem Bangoru McQueen rozmawiał ze swoimi robotnikami. - Chcę być lojalny wobec was, chłopaki. Praca jest nadal aktualna, ale muszę potrącić wam pewne sumy na zaległe podatki. Urząd Skarbowy będzie mi teraz patrzył na ręce. Jutro pogrzeb, daję wam wolny dzień. Kto chce dalej u mnie pracować, może się zgłosić w piątek. Harkishan Ram Lal nie wziął udziału w pogrzebie. W tym samym czasie pojechał taksówką do Comber, kazał kierowcy zaczekać na drodze, a sam ruszył wąskim traktem. Kierowca pochodził z Bangoru i słyszał o śmierci Camerona. - Chce pan uczcić jego pamięć w miejscu śmierci? - zapytał Hindusa. - W pewnym sensie tak - odparł Ram Lal. - Takie są zwyczaje pańskiego narodu? - Można tak powiedzieć. - To nie jest ani lepsze, ani gorsze od naszego zwyczaju brania udziału w pogrzebie - zamyślił się kierowca i zabrał się do czytania gazety. Harkishan Ram Lal doszedł traktem do polany i stanął w miejscu, na którym robotnicy zazwyczaj rozpalali ognisko. Rozejrzał się po wysokich trawach i krzakach jałowca porastających piaszczystą ziemię. - Visha serp - zawołał do niewidocznej żmii. - O, jadowita żmijo, czy słyszysz mnie? Wykonałaś zadanie, do którego przywiozłem cię tu ze wzgórz Radżputanu. Ale miałaś potem umrzeć. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, zabiłbym cię i wrzuciłbym twoje ścierwo do rzeki. Czy słyszysz mnie, morderczyni? A więc uważaj! Pożyjesz jeszcze jakiś czas, ale potem umrzesz, bo wszystko umiera. Ale umrzesz sama, bez towarzysza, z którym mogłabyś mieć małe. Ponieważ w Irlandii nie ma żmij. Pokryta ostrą łuską żmija nie słyszała go, a jeżeli nawet słyszała, nie dała żadnego znaku. Głęboko zaszyta w ciepłym piasku tuż pod stopami Rama Lala zajęta była czynnością, którą podyktowała jej natura. Przy nasadzie ogona żmii znajdują się dwie łuski zakrywające jej stek. Ogon żmii był wyprężony, a ciało drgało w odwiecznym rytmie. Łuski rozstąpiły się i ze steku jedna po drugiej wychodziły na świat żmijki. Było ich dwanaście. Każda w przejrzystej błonie, każda długości cala, każda tuż po urodzeniu równie jadowita jak jej rodzice. CESARZ - I jest jeszcze coś... - powiedziała pani Murgatroyd. Siedzący obok niej w taksówce mąż powstrzymał się od westchnienia. Pani Murgatroyd zawsze twierdziła, że jest jeszcze coś. Pani Murgatroyd przechodziła przez życie przy akompaniamencie nieustannych komentarzy i narzekań nawet wtedy, kiedy nie było do tego najmniejszych powodów. Z ust jej płynęła nie kończąca się litania niezadowolenia. Krótko mówiąc, bez przerwy zrzędziła. Obok kierowcy siedział młody, ale już samodzielny pracownik głównego oddziału banku, Higgins, który otrzymał tygodniowy płatny urlop i wycieczkę na koszt firmy jako "najlepiej zapowiadający się nowy urzędnik". Pracował w dziale zagranicznym. Był to pełen temperamentu młody człowiek, którego państwo Murgatroyd poznali zaledwie dwanaście godzin temu na lotnisku Heathrow i którego naturalną wesołość gasił powoli zły humor pani Murgatroyd. Kierowca Kreol, cały w uśmiechach, gdy wsiadali kilka minut wcześniej do jego taksówki, żeby pojechać do hotelu, teraz zamilkł, zrażony zrzędzeniem siedzącej z tyłu pasażerki. Znał dobrze angielski, mimo że jego językiem był francuski z domieszką kreolskiego. Wyspa Mauritius była kiedyś kolonią brytyjską i to przez sto pięćdziesiąt lat. Edna Murgatroyd gadała bez przerwy. Z ust jej buchała fontanna słów. Rozczulała się nad sobą, oburzała na świat. Murgatroyd patrzył przez okno samochodu na lotnisko Plaisance, potem na szosę prowadzącą do Mahebourga, starej, francuskiej stolicy wyspy, na ruiny fortu, w którym Francuzi próbowali się bronić przed brytyjską flotą w 1810 roku. Murgatroyd był zafascynowany wszystkimi tymi widokami. Zamierzał w pełni wykorzystać tygodniowy pobyt na tropikalnej wyspie, swoją pierwszą w życiu egzotyczną podróż. Przed wyjazdem przestudiował dwa grube przewodniki po Mauritiusie i zapoznał się dokładnie z mapą wyspy. Mijali plantacje i niewielkie wioski. Na stopniach małych domków siedzieli Hindusi, Chińczycy, Murzyni i kreolscy Metysi. Widać współżyli ze sobą doskonale. Hinduskie świątynie i chińskie pagody stały tuż koło katolickich kaplic. Murgatroyd wiedział już z książek, że ludność wyspy jest mieszanką rasową, na którą składa się dobre pół tuzina grup etnicznych wyznających cztery religie. Nigdy jeszcze nie zetknął się z podobnym zjawiskiem, uderzała go zwłaszcza harmonia, w jakiej zdawali się żyć ci ludzie. Przejeżdżali przez różne wioski, które przeważnie nie były ani bogate, ani czyste, ale ich mieszkańcy uśmiechali się do nich i machali rękami na znak pozdrowienia. Murgatroyd też pomachał im ręką. Cztery chude kury wyfrunęły niemal spod kół taksówki, cudem unikając śmierci, a kiedy Murgatroyd obejrzał się za siebie, zobaczył, że pozostały na drodze i wydziobują z kurzu niewidzialne insekty. Samochód zwolnił na zakręcie. Mały tamilski chłopiec w samej tylko koszuli wyłonił się zza chaty, stanął na poboczu i zaczął siusiać. Pod koszulą był goły. Jako że miał prawą rękę zajętą, lewą pozdrowił przejeżdżającą taksówkę. Pani Murgatroyd żachnęła się. - To wstrętne - powiedziała. Pochyliła się do przodu i trąciła kierowcę w ramię. - Dlaczego nie idzie do toalety? - zapytała. Kierowca odrzucił głowę w tył i roześmiał się. Potem odwrócił się, żeby odpowiedzieć. Samochód minął dwa zakręty nie kierowany przez nikogo