... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
- Tak to jest tutaj - powiedział Bartsch ćmiąc cygaro. - Dowódca nie ma o niczym zielonego pojęcia, nic tu nie robi. - A adiutant - dorzucił Ruhnau łyknąwszy piwa - pomaga mu w tym. - Dlatego dowódca potrzebuje kogoś, kto by za niego całą tę budę prowadził. - Tym kimś jest nasz porucznik Schulz. - Rozumiem - powiedział Vierbein pełen złych przeczuć. - A ponieważ Schulz sam nie może dać wszystkiemu rady, potrzebuje oparcia. - A tym oparciem jesteśmy my! Vierbein kiwnął głową. Teraz zrozumiał. "Bracia sjamscy" nie tylko zarządzali materiałami, lecz byli również psami gończymi Schulza, służącymi do węszenia i pilnowania. Dobrali się w korcu maku. - Jest to mianowicie tak - powiedział Bartsch, który zamówił następną kolejkę piwa, oczywiście znowu na konto Vierbeina. - Z chwilą kiedy staliśmy się tu krajowym obszarem wojennym z zakładem paliw syntetycznych, artylerią przeciwlotniczą, składem zapasowym, obozem jeńców wojennych i tak dalej, pojawiła się gwałtowna potrzeba utworzenia dowództwa. - A któż jest godzien zostać dowódcą?" W tym wypadku dowódcą największego oddziału w garnizonie? - Nasz matoł! - Praktycznie rzecz biorąc, Schulz, zwłaszcza teraz, kiedy tamten arcyidiota zajęty jest swoim ślubem. Vierbein opróżnił kufel jednym haustem. Trochę się przy tym zakrztusił; "bracia sjamscy" poklepali go koleżeńsko po plecach. - Nie jest to łatwa sprawa - powiedział Bartsch. - Ale dajemy sobie radę ze wszystkim. - Po prostu jesteśmy nieodzowni - rzekł Ruhnau. - A poza tym wiemy dość dużo. Vierbein zaczął się powoli orientować w swojej sytuacji. Gdzie spojrzał, wyrastał Schulz. Nie był to widok pocieszający, ale nie można go było uniknąć. Trzeba było przyjąć Schulza jako katastrofę żywiołową. - Bardzo skomplikowane - rzekł w zamyśleniu. Obydwaj pijaczkowie byli zupełnie innego zdania. - Sprawa jest całkowicie jasna - powiedział jeden z nich. - Gdziekolwiek spluniesz, zawsze trafisz na niego. - Na Schulza nie ma lekarstwa - oświadczył drugi z przekonaniem. - Dowódca - zauważył pobłażliwie Ruhnau - to typowy oficer rezerwy, nie ma zielonego pojęcia o szkoleniu i musztrze. Schulz natomiast umie to na sto dwa. - Tamten - rzucił Bartsch protekcjonalnie - nie ma również pojęcia o wojnie papierkowej. Ale Schulz opanował jej arkana jak nikt inny. - Ponadto dowódca to przybysz, nikt go w tych stronach nie zna. A Schulz wąchał już wszystkie tutejsze wychodki. - Poza tym ten arcyidiota chce się żenić; tu Schulz jest mu dopiero potrzebny jak chleb powszedni. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby pierwszy potomek dowódcy miał wielkie uszy i szeroką mordę Schulza. Vierbein uważał, że jest dostatecznie poinformowany. Przełykał z godnością pozbawione respektu uwagi zawadiaków. Powstrzymywał się od aprobaty, ale nie dawał po sobie poznać, że coś potępia. W łatach swojej służby, które przedłużały się dzięki wyprawom führera, zrozumiał już, że istnieje wiele spraw między dziedzińcem koszarowym a frontem, o których lepiej milczeć. Zamówił jeszcze jedną kolejkę piwa i oddalił się, żeby, jak wyraźnie brzmiał rozkaz, "wcześnie po południu" zameldować się w sztabie dywizjonu zapasowego. Czekał tam cierpliwie w przedpokoju dobrą godzinę, zachowując w milczeniu właściwą mu postawę i gotowość do służby. Wreszcie mógł się zaprezentować porucznikowi Schulzowi. Schulz siedział pełen poczucia własnej godności przy tym samym biurku i w tym samym pokoju, z którego niegdyś dowódca dywizjonu Luschke miał na oku całe koszary. Odnosiło się wrażenie, że Schulz jest w pełni świadom tego honorowego miejsca, starał się nie pozostawiać nikomu żadnych wątpliwości co do tego, że zasłużył sobie na nie jak nikt inny. Wyprostowany królował w swym fotelu, rozpostarłszy szeroko ramiona, tak że ręce ogarniały niemal całe biurko. Vierbein złożył swój meldunek. Mówił głośno, wyraźnie i wcale nie wolno. Ubiór i postawa odpowiadały dokładnie przepisom, które od czasów nieboszczyka Wilhelma właściwie nie uległy zmianie. Schulz słuchał tego solowego występu nie bez satysfakcji i kiwnął na zakończenie głową. - Jeszczeście niczego nie zapomnieli - powiedział z uznaniem. Nie oczekiwałem też niczego innego, Vierbein. Kto raz przeszedł moją szkołę, ten nawet w masowym grobie będzie zajmował postawę na baczność; inaczej nie byłby wart nosić takiego samego munduru jak ja