... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Filozof pyta, co to znaczy, że w mózgu powstaje ludzka, jednostkowa świadomość, i czy istnieje ona w ten sam sposób, w jaki istnieje jej materialne podłoże, czy jakoś zupełnie inaczej. To jest zresztą dylemat, jaki zadał filozofii nowożytnej jeszcze Kartezjusz i choć Lem światopoglądowo bliższy jest zapewne materialiście i moniście La Mettrie’mu, to przecie wywiedzenie bezpośrednie procesów psychicznych z przebiegu prądów elektrycznych w korze mózgowej przekracza zarówno jego, jak i czyjekolwiek dzisiaj możliwości. Monizm materialistyczny — owszem, ale pozbawiony właściwego encyklopedystom i tylu ich następcom optymizmu poznawczego ponad stan posiadanej wiedzy. I ze świadomością, iż materia może porządkować się w nieprzenikliwe wzajem ontologiczne poziomy lub całe ich hierarchie. Ta ostatnia hipoteza silniej zresztą dała o sobie znać w Lema beletrystyce. Nie koniec tu zdziwień filozofa: silnie zakorzeniony w myśli europejskiej schemat neoplatoński, podług którego duch ludzki stoi nieporównanie wyżej na drabinie bytów od prymitywnego ciała, ulega tu znamiennemu odwróceniu: to właśnie ciało — produkt doskonalącego się genetycznego kodu — objawia zawrotną komplikację i „mądrość”, do której daleko jeszcze raczkującemu umysłowi jednostki ludzkiej. Jeśli coś tu zdumiewa, to raczej masywna dysproporcja pomiędzy wyrafinowaniem biologicznych urządzeń, które sterują każdym życiem, a niezmierzonym mozołem, jakiego trzeba, by na tym podłożu zrodziła się jakoś tam, kulawo, rozumiejąca świat i siebie samą świadomość. Przychodzi tu wciąż odruchowo na myśl Lemowy Elektrybałt z Cyberiady, który — przyjąwszy postać góry elektronicznych urządzeń nafaszerowanych całą mądrością wieków — umiał zrazu tylko wykrztusić, że „życie jest straszne”. Czy rozum jest zatem koroną Stworzenia, czy ubocznym, niedoskonałym produktem ewolucji genetycznego kodu — oto pytanie raczej dla filozofa niż dla uczonego. I — choć Lem pośrednio wciąż je zadaje — nie widzę na nie definitywnej odpowiedzi. Do sfery zmartwień uczonego należy z kolei rozstrzygnięcie problemu, czy maszyna „myśli” — tyle że nieco prościej i bardziej prymitywnie od człowieka — czy na odwrót: jej czynności są zupełnie innej natury i nawet wielokrotnie spotęgowane przez rozwój techniki komputerowej pozostaną czymś całkowicie do myśli ludzkiej niepodobnym. To bodaj centralny problem książki, stawiany wciąż od nowa w rozmaitych kontekstach. Odpowiedź brzmi ostrożniej niż przed laty: to prawda, że maszyny są już coraz bliżej sytuacji, w której człowiekowi z najwyższym trudem przyjdzie złamanie sławetnego „testu Turinga”, tzn. ustalenie, że nie z innym człowiekiem rozmawia, lecz z mechanizmem. Nie wygląda jednak, aby dało się w przewidywalnej przyszłości skonstruować sztuczną inteligencję dysponującą świadomością, poczuciem ,ja” i aktami podmiotowej woli. Komputer — choć w niektórych zakresach „myśli” nieporównanie od człowieka sprawniej, w innych wciąż mu ustępuje i zwiększanie mocy obliczeniowej tego rozziewu nie zlikwiduje, chodzi bowiem o różnicę natury jakościowej, ufundowaną w dodatku na daleko posuniętej odmienności materialnego podłoża myślowych operacji. Autor Cyberiady przyzwyczaił nas do żartobliwych wydziwiań nad czysto materialną niedoskonałością istot „rozlewnych, miękkich, ciastowatych i wodnistych” w zestawieniu z perfekcją metalowo–krystalicznych robotów, które samo tworzywo zda się predestynować do przyjmowania w siebie elektrycznej inteligencji. Włóżmy to między bajki: to właśnie w środowiskach wodnych roztworów czy zawiesin — powiada dziś Lem — procesy przetwarzania informacji zachodzą najbardziej efektywnie. A zatem biologiczne ciało człowieka nie jest wcale — jako siedziba myśli — „gorsze” od mikroprocesorów: działa po prostu inaczej, a konstruktorzy nadal powinni uczyć się od natury. Możemy tu spytać, po co właściwie człowiekowi te zapasy z oporem tworzywa, po co namiętne pragnienie skonstruowania inteligencji antropomorficznej, czemu nie poprzestanie na komputerze jako maszynie wspomagającej tylko uczonych swą mocą obliczeniową? Można rzec, iż uzasadnienie tych starań jest co najmniej dwojakiego typu: pierwsze jest natury filozoficznej — to po prostu badanie granic ludzkich możliwości, próba wydarcia Bogu kolejnych prerogatyw i ustanowienie w oparciu o to jakiegoś nowego obrazu świata. Starania konstruktorów sztucznej inteligencji stoją więc całkiem blisko wysiłków, jakie genetycy poświęcają ostatecznemu rozłamaniu kodu dziedziczności i uzyskaniu nieograniczonego wpływu na kształtowanie nowych biologicznych istot. Jedni i drudzy majstrują przy czymś, co w dotychczasowej kulturze zwykło się uważać za domenę Demiurga, a zatem wyniki ich działań wpływać mogą bezpośrednio na ludzkie wierzenia i światopoglądy. Wiedza tutaj zdobywana nie jest zbyt radosna, ciąży bowiem na niej nieuchronnie lęk przed konsekwencjami nowych odkryć, przed podważeniem etycznego porządku ludzkiej cywilizacji. Uczniowie czarnoksiężnika posuwają się jednak dalej — bo już nie można się cofnąć! Ale pomyliłby się ktoś sądzący, że mamy tu do czynienia wyłącznie z zabójczym automatyzmem odkrywania „wszystkiego, co jest do odkrycia”. W gruncie rzeczy sztuczna inteligencja staje się czymś upragnionym tam, gdzie w tempie wykładniczym rośnie góra głupiej, nieważnej, nieistotnej informacji — niczym Himalaje zalewających nas odpadków