... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Króliki o mądrych oczach Starzy sprzedali letni domek i kupili sobie chatkę koło Radocina, chatkę, nad której dachem kwitła jabłoń. Była to ich ostatnia przystań, tu, na ziemi, i była to przystań szczęśliwa. Pracowali i żyli marząc nierozsądnie jak Żydzi o Mesjaszu, że kiedyś jeszcze uda się im stanąć na nogi. A że więcej pracowali, niż marzyli — wcale źle się im nie powodziło. Tatuś nie uganiał się już za kobietami, burza minęła, nastał spokój. Tylko pieniędzy wciąż brakowało. A więc tatuś raz jeszcze postanowił zrobić fortunę — tym razem na królikach. Najpierw króliki kupował, później je rozdawał albo sprzedawał. Pracował jak nigdy w życiu. Zbudował dla królików dziesiątki klatek, przyozdobił je firaneczkami, wyglądały jak zamki dla wielkouchych jaśniepaństwa. Rozpoczął hodowlę królików specjalnego gatunku, miały kolor amerykańskich rakiet startujących w kierunku księżyca, raz były bardziej srebrne, raz bardziej szare, oczy zaś miały jak na króliki piękne i mądre, jakby wszystko wiedziały. Tatuś rozmawiał z nimi całymi godzinami i drapał je w podgardle. Mam wrażenie, że króliki kochały go. Rano i wieczorem chodził po trawę dla nich, aby stale miały świeżą. Wstawał wcześnie, kiedy cała okolica spała i trawa jeszcze nie zwiędła. Był to istny obrzęd. Dniało, na zielonych źdźbłach lśniła rosa i wokół dokazywały dzikie króliki, których tu pośród hałd żyło zawsze sporo, a nie opodal pokrzykiwały bażanty. Wszyscy już tatusia znali. Klęczał na ziemi. Zawsze miał świetnie wyklepany sierp, który nie szarpał trawy. Przykładał go i sierp syczał: Szszszszszszsz! Szszszszszsz!, a trawa sama układała się w bukiety. Dla każdego królika jak dla jakiej damy z pierwszej loży — jeden bukiet. A potem, założywszy na ramię szelki, ciągnął wózek i pogwizdywał. Wpychał królikom trawę do klatek, a one jeszcze zaspane mrugały oczami, musiał je budzić: — Dzień dobry, urwisy! Macie tu papu! Oczywiście, przekarmiał je i dlatego wywoził z ich klatek całe tony gnoju, niemal tyle, ile przywoził pokarmu. W klatkach było jednak nadzwyczaj czysto. — Dziwisz się, co? — zwracał się czasem do któregoś z przyjaciół. — Jeść byś tu mógł, głuptasie! A tymczasem mamusia z powodzeniem hodowała indyki, kury, sprzedawała jajka. Wkrótce zaczął się dokonywać mały cud jak w owej sławnej amerykańskiej książce Jajko i ja Betty MacDonald. I ciągnęło się to tak bez mała dziesięć lat. Tatuś zaprzyjaźnił się z ogrodnikami z pobliskiej „Walterówki", i przynosił do domu sadzonki cudownych róż, najpiękniejszych spośród najpiękniejszych. Po drodze zapominał, jak się nazywają, więc nadawał im imiona prezydentów, a także imiona swoich najlepszych przyjaciół, jak Fredzio Peroutka i Karol Proszek. A róże te rosły prosto do nieba, miały mocne łodygi, a liście i kwiaty jak z wosku. Sam nigdy tych róż nie ścinał, nie mógł patrzeć, jak kwiat pada na ziemię, musiała je ścinać nasza mama. A na tyłach ogrodu, tani, skąd otwierał się widok na zbrasławski zamek, miał grządki gladioli. Rosły tu także truskawki, porzeczki i agrest. W chłodku znajdował się ukryty przed słońcem betonowy basen, w którym pływały zielone wę- gorze o pozornie złych oczach, węgorze złowione w Berounce. W zimie, kiedy za oknami spadł śnieg, tatuś zastawiał sidła na gawrony. Jak gawron złapał się i machał skrzydłami, tatuś biegł po niego choćby w rannych pantoflach. Przyjeżdżało wówczas do niego z Pragi wielu mądrych ludzi i tatuś gotował im zupę z mądrych gawronów. Opowiadał o swoich bogatych krewnych, gospodarzach Popperach i Abelesach z Horszowickiego Tynu, którzy przed wojną uciekli przed Hitlerem do Kanady. A byli tak bogaci — mówił tatuś — że wieźli ze sobą nie tylko szwajcarskich pasterzy, ale i szwajcarskie krowy. W naszych marzeniach były to najpiękniejsze obrazy — jakby je malował sam mistrz Alesz — i wyobrażaliśmy sobie, jak nasi stryjkowie Hugonowie i Alojzowie jadą pociągiem osobowym, a na następnym, towarowym, są napisy, takie jakie bywały na cyrku BUSCH albo HUMBERTO, i z okien wychylają się szwajcarscy pasterze w tyrolskich kapeluszach i szwajcarskie krowy z rogami, jakie malowano na szwajcarskich czekoladach. Jak się później okazało, prawda wyglądała trochę inaczej. Szwajcarskiego pasterza, pana Schmockera, wieźli tylko jednego, a krowy ani jednej. Urządzili sobie farmy, ale ciężko pracowali, a właściwie pracują do dzisiaj. Ich dzieci wyrosły na profesorów, jak na przykład Wilma Iggers, która najpierw doiła krowy, później pracowała w fabryce cukierków, ukończyła studia, a w końcu wykładała na uniwersytecie. Mieli nad nami jedną wielką przewagę: nikt z nich nie wyleciał kominem. Mój tatuś nigdy się nie dowiedział, jak było naprawdę. Ale to było piękne, bo zawsze, ilekroć opowiadał o kanadyjskich Abelesach i Popperach, zaznaczał, że teraz to już na pewno należy do nich pół Kanady wraz z jeziorami i że kiedyś zaproszą go tam na łososie. Tatuś właściwie opowiadał o wszystkim. A najsmutniejsza była opowieść o tym, jak podczas wojny wiózł naszego psa Burka i kota starej pani Lowy autobusem do Pragi, aby je tam oddać, bo Żydzi nie mogli posiadać zwierząt. Kot ze strachu zesrał się w autobusie i tatuś musiał wysiąść i umyć go w śniegu — autobus, oczywiście, odjechał. Przez całe przedpołudnie nosił zwierzęta po Pradze i wyciągał je z pudełka, aby pokazać im Zamek i miejsce na Rynku Staromiejskim, gdzie ścięto dwudziestu siedmiu czeskich panów. Oddał również Burkowi i temu kotu swój podwieczorek i był potem głodny. Tych dziesięć lat minęło, jak z bicza strzelił. Pewnego dnia ktoś ze stowarzyszenia hodowców królików powiedział mu, że gdyby te swoje rasowe króliki kazał wytatuować, mógłby dostać mnóstwo nagród i pieniędzy. To go zachęciło. Wezwał fachowca od tatuowania. Przy setce królików miał on strasznie dużo roboty: musiał nakłuć królikom na uszach różne numerki. Dopiero dzięki temu króliki stały się szlachetne i czystej krwi — tak jak kiedy szlachcic zafunduje sobie w końcu drzewo genealogiczne! A później tatuś przypatrywał się im po całych dniach, marząc o tym, że większość z nich sprzeda na najbliższej wystawie i hodowcy królików w całej okolicy będą je hodować i mówić, że to od starego Poppera. Przyjaciele tatusia, Novakowie, ze spółdzielni produkcyjnej pożyczyli mu kojce, on sam za ostatnie pieniądze wynajął samochód ciężarowy. Szybko króliki załadował, ale zanim odjechał, ujął mamusię za rękę i zaprowadził do spiżarni. W ostatnich czasach niewiele tego w spiżarni było: trochę mąki, ryżu, kaszy, butelka oleju, świeczki, zapałki — i to wszystko