... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Resztę zgarnął na kupkę, podpalił, a popiół skrzętnie zmiótł i wrzucił do wystygłego pieca. Nazajutrz wypadł spodziewany deszcz i od tego dnia pogoda zaczęła się psuć. Rozdział II MITIA Jeszcze przed nastaniem sezonu jesiennej słoty tegoż 1916 roku, gdy można było jako tako dojechać do stacji w Kachalińsku, stary Kolcow spakował rzeczy i wybrał się z najmłodszym synem do Kijowa. Mitia liczył wtedy zaledwie lat dziewięć. Sąsiedzi odmawiali, odradzali, a matka po nocach płakała, nie chcąc rozstawać się ze swym ukochanym najmłodszym, właśnie w czasie gdy najstarszy był w ciągłym ogniu i lada chwila można się było spodziewać urzędowej koperty z wieścią o jego śmierci. Ale ojciec uparł się żeby wprowadzić w czyn najśmielsze marzenia swego życia. Kalkulował przy tym w ten sposób: Sasza, jeżeli Bóg da, nie zabiją go na wojnie, sam się wykieruje; a jeżeli zabiją to tym bardziej — niech choć najmłodszy zostanie oficerem!... Jak raz i czasy podeszły odpowiednie: ceny na zboże szły w górę, gospodarstwo przynosiło większe dochody. Użył więc swych stosunków, napisał list do byłego dowódcy z kampanii japońskiej, poruszył inne protekcje lokalne i postanowił malca, choć dziecko jeszcze, umieścić w Korpusie Kadetów. Wybór Kijowa był trochę ekscentryczny jeżeli chodzi o tradycje kozackie i właściwie nie odpowiadał zamiarom ojca, ale tyle przynajmniej przeforsowała matka: miała tam młodszą, bardzo kiedyś kochaną siostrę, która zrobiła karierę wychodząc za urzędnika akcyzy. Mitia więc, w razie czego, znajdzie w nich utraconą rodzinę, oparcie i będzie mógł przynajmniej niedziele, a także święta zarówno religijne jak domu cesarskiego, spędzać w otoczeniu ciotki i jej dzieci. Nie widziały się już wprawdzie bardzo dawno, ale co rodzina to rodzina. Na tym stanęło. Najbardziej wszakże rozpaczał sam Mitia. To tylko później lata dziecinne wydają się z perspektywy owiane słoneczną radością. Tak samo jak spojrzenie wstecz na „dobre stare czasy". W rzeczywistości okres dzieciństwa pełny jest czarnych, przepaścistych luk, które przerywają pasmo wiosennych poranków. Opuszczenie domu, w którym znał każdy drobiazg, podwórza, sadu, obejścia gospodarskiego z jego milionem spraw w zakątkach, zamiana wielkiej, bosej po trawach wolności, na mury rygoru szkolnego internatu, wśród samych obcych; zamiana ojca, którego się bał, na jeszcze straszniejszego, na pewno wrogiego nauczyciela-oficera, wydawała się Miti wręcz koszmarem. I nie pomogą tu żadne pocieszenia na przejściowość czasu, na lata przyszłości! Czas, ów temat wiecznego utyskiwania starszych za jego szybkie przemijanie, w wieku Miti — gdy jeden rok był zaledwie jedną-dziewiątą cząstką jego istnienia — wydawał się rozciągnięty w nieskończoność. W jesieni mówić mu, że przyjdzie wiosna wydawało się bolesnym naigrywaniem z rzeczywistości, jeszcze większym podkreślaniem rzeczy ponurych. Te wielkie, czarne plamy na słonecznym życiu, zakleją później narastające tkanki organizmu i wyda się śmieszne, co w istocie śmieszne nigdy nie było. Na razie patrzał na mijające słupy telegraficzne za oknem, jakby na zawsze miał minąć uśmiech szczęścia. Na małych stacyjkach brodaci woźnice z biczami w rękach. w czarnych z daszkiem czapkach; konie za stacją pochylone nad wiązką siana u przednich nóg, lub podrzucające w górę uwiązanym do pyska workiem obroku. Na większych: żandarm, śpieszący tłum, kolejarz u dzwonu na peronie. Wszystko to odchodziło i odchodziło w tył, w dal niekończącej się nigdy płaskiej ziemi. I znów tylko słupy telegraficzne, deszcz za oknem, krople wody leniwo zbiegające się na szybie, gdzieś na horyzoncie cebule wiejskiej cerkiewki z przekreślonymi krzyżami, na które nie pada słońce. W przedziale czuć stęchlizną, mokrym kożuchem, skórą butów i kiepskim tytoniem. A pociąg jedzie i jedzie. Dym z parowozu to przysłoni okno, to odsłoni jaskółki na drutach, lub gęste strzyżone krzewy mające ochraniać tor przed spodziewaną zimową, śnieżną zawieją. Dokąd jedzie Mitia? I czy zobaczy kiedykolwiek znowu dom drewniany, kryty dachem z blachy pomalowanej na kolor zielony? Ba. czy zobaczy... Żaden z tych osławionych, rzekomo nieomylnych instynktów macierzyńskich, nie podszepnął matce Miti, iż wybiera dla niego miejsce pobytu, które z chwilą wybuchu rewolucji stanie się jednym z najbardziej zapalnych. Istotnie, spośród wszystkich miast europejskich. Kijów, licząc od daty wybuchu pierwszej wojny światowej, przeszedł rekordową ilość razy ze zbrojnych rąk do zbrojnych rąk. Już wiosną roku 1917 czasy były zbyt niepewne, aby ciotka mogła zezwolić Miti na samotną podróż do domu. Zatrzymała go u siebie. Zresztą Mitia czuł się w korpusie dobrze, dawno zapomniał o swych naiwnych strachach. Zmężniał i uczył się doskonale. Zaczęły go też interesować wypadki historyczne, których był świadkiem. * Gdy rewolucyjny chaos przybrał na sile, udało się przynajmniej młodsze klasy korpusu ewakuować do Odessy. Tym razem Mitia nie odczuwał nostalgii w drodze