... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

My albo jedno, albo drugie, powiedział wesoło ten miły kierowca. Zastanowiłam się przez chwilę, czy lepiej siedzieć w aucie koło kierowcy wariata czy trędowatego, ale nie było już na to rady, bo jechaliśmy właśnie na ten czynny wulkan Hekla, który wybucha dość nieregularnie, więc można się po nim niejednego spodziewać. Odjechaliśmy już daleko i czarna sfałdowana skorupa zaczęła się stromo wznosić, droga biegła zakosami coraz ciaśniejszymi, żadnej już roślinności na tej ponurej wyniosłości nie było. Mama zachwycała się specjalnie niebem, a właściwie nieprawdopodobnie dramatycznymi chmurami. Przyrównywała je do nieba hiszpańskiego, do wspaniałości, bogactwa, rozmaitości i grozy dziejących się na niebie i tu, i tam. Dla mnie zawsze chmury i obłoki były zupełnie specjalnym przedmiotem zachwytu i nieskończonych zapatrzeń. Tutaj, przy tej czarnej zdziczałej ziemi, odbierającej blaski, ciemności i kolory spływające z dramatycznego nieba, było się w środku czegoś wspaniałego, co działo się samo dla siebie w nieobjętej piękności. Było to cudowne i niezwykłe, ale droga szła coraz stromiej i wyżej, czarne przepaście otwierały się co chwila z jednej i drugiej strony otwartego auta, mama zamilkła, oczy podkrążyły jej się niebieskimi cieniami i objął ją okrutny, zawsze na wysokościach zjawiający się lęk przestrzeni. Nie lubiła nawet podchodzić do balkonów na wysokich piętrach, a cóż dopiero mówić o szczycie czynnego wulkanu na Islandii. Poprosiłyśmy więc kierowcę, żeby stanął, i wysiadłyśmy, a auto z resztą towarzystwa pojechało dalej. Mama, jak tylko wysiadła, odzyskała swobodę i zainteresowanie pejzażem, więc spacerowałyśmy sobie w górę i w dół po czarnej szosie z wulkanicznego pyłu, z daleka od calusieńkiego świata. Fotografowałam przy jaskrawych przebłyskach słońca między czarnymi i złotymi chmurami. Mój kodak, kupiony w "Stabilimento" na Lido, spisywał się wspaniale. Zwinięta błona na drewnianym kołeczku to było wszystko, co miał w środku. Właściwie było to puste pudełko bez żadnego urządzenia, które by regulowało cokolwiek. Nie potrzebował żadnych filtrów, aby wspaniale robić zarówno portrety, jak odległe pasma gór i chmury nad nimi. Po kilku godzinach auto zjechało ze szczytu i zabrało nas z powrotem do Reykjaviku. Po pobycie, który trwał koło tygodnia, a podczas którego braliśmy udział w festynie na naszą, to znaczy tych śledzi i kaloszy, cześć, po wycieczkach dokoła wyspy po kraju zupełnie dzikim i pustym, po kąpielach we wspaniałych basenach z gorącą wodą z gejzerów, opuściliśmy wreszcie Islandię, spiwszy po raz ostatni rząd i wszystkie władze tego kraju. Zdaje się, że przez cały czas naszego tam pobytu nikt z tych dygnitarzy nie wytrzeźwiał ani razu, nie mówiąc już o kapitanie Borkowskim, który ich podejmował. Żegnani flagami, salwami i tłumem ludności Reykjaviku odpływaliśmy, już nie wybierając krótszych dróg i pod opieką pilota, w stronę Wysp Owczych. Bardzo to dzikie i smutne wysepki, tak skaliste, że z trudem znajduje się miejsce na pogrzebanie zmarłych. Było lato, więc dość ciepło, nocy nie było wcale, słońce opuszczało się, wielkie i czerwone, nad sam horyzont, a potem podnosiło się w górę. Prawie wszyscy na statku przestali spać, a wiele osób źle się czuło, bo nawet pod pokładem, w dolnych kabinach, czuło się to nienormalne światło. My zasłaniałyśmy szczelnie okno w kajucie, ale nawet wtedy przeciekało do nas to dziwne nocne słońce. Wszyscy na Wyspach Owczych kupili sobie kolorowe wełniane czapeczki z pomponami, obejrzeli oczywiście stada wspaniałych owiec i odpłynęliśmy w stronę brzegów Norwegii. Dziwna to była właściwie podróż, wyglądało na to, że nikomu się nigdzie nie spieszy, a kapitan nie ma żadnego wiążącego go w czasie programu. Norwegia od razu oczarowała nas zupełnie. Wypływaliśmy z jednego fiordu, aby zaraz wpłynąć do następnego, przesunąć się między czarnymi pionowymi skałami albo minąć opadające do fiordu łagodne zielone zbocza, aby w końcu stanąć pośrodku cudownej nieruchomej wody, przezroczystej i równie zielonej. W górze wysoko białe szczyty i lodowce nachylały się nad wstążkami fiordów zamkniętych zakosami od pełnego morza. Jakby nieskończona czystość była w tych widokach. Każdy był inny i każdy piękny. Wysiadaliśmy często, żeby zwiedzać śliczne miasta - Troms, Bod, Narvik, przepłynęliśmy między Lofotami, rozsiadłymi we mgle na białej wodzie, jakby się unosiły w powietrzu. Zostawiając statek na środku fiordu jak śmieszną zabawkę, wjeżdżaliśmy wysoko w śniegi i zimne nieruchome powietrze. Do Djuppvashytta, gdzie zatrzymuje się lodowiec, Trondhjem, Romsdalsfiord