... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Niewątpliwie uznaje pani za fantazje snute na kanwie opowiadań moich rodziców, ale zapewniam panią, że są prawdziwe. Gdyby moi rodzice żyli, potwierdziliby, że są dokładne i że nie opierają się na historiach, które mogłem zasłyszeć. Sam ich charakter świadczy o tym, że nie były to wydarzenia, o których by się w domu mówiło. Przypominam sobie moje dziecinne łóżeczko z drewnianych, pomalowanych na biało listew, z dołkami od moich zębów na poręczy. Niebieski kocyk z nadrukowanymi na nim jakimiś stworzonkami - ptaszkami, pszczółkami, a może malutkimi misiami. Nad łóżeczkiem dziwne przestrzenne ustrojstwo, o którym teraz wiem, że to było mobile, ale wtedy wydawało mi się czymś magicznym - było błyszczące i znajdowało się w ciągłym ruchu. Gwiazdy, księżyce, planety, wyjaśnił mi mój ojciec, uważając to za najwłaściwszą rzecz do powieszenia nad łóżeczkiem syna. Był inżynierem lotnictwa i kosmonautyki. Wierzył, że z każdego dziecka może wyrosnąć geniusz, jeśli będzie się stymulowało jego mózg w okresie rozwoju - wszystko jedno czy to będą mobile, rebusy, czy choćby nagranie głosu ojca recytującego tabliczkę mnożenia. Byłem zawsze dobry z matematyki. Wątpię jednak, żeby interesowały panią tego rodzaju wspomnienia. Szuka pani ciemnych stron, a nie wspomnień o białym łóżeczku i fascynującym mobile. Chce się pani dowiedzieć, dlaczego jestem taki, jaki jestem. Opowiem pani o Mairead Donohue. Dowiedziałem się, jak się nazywa, wiele lat później. Kiedyś opowiadałem ciotce o moich najwcześniejszych wspomnieniach, a ona wówczas westchnęła: "Boże, pamiętasz jeszcze Mairead?". Pamiętam ją dobrze. Kiedy odtwarzam sobie obrazy z okresu mojego niemowlęctwa, twarz, która na mnie patrzy znad poręczy mojego łóżeczka, nie jest twarzą matki, lecz Mairead. Ma białą cerę z pojedynczym pieprzykiem, wyglądającym jak siedząca na policzku czarna mucha. Zielone oczy, piękne i zarazem zimne. Przede wszystkim jednak uśmiech - nawet tak małe dziecko, jakim wówczas byłem, widzi coś, na co dorośli są ślepi - jej uśmiech skrywa w sobie nienawiść. Nienawidzi domu, w którym pracuje, nienawidzi smrodu pieluch, nienawidzi mojego krzyku, kiedy jestem głodny, bo to zakłóca jej sen. Nienawidzi okoliczności, które zawiodły ją do tego miasta w upalnym Teksasie, tak odmiennym od jej ojczystej Irlandii. Z tego wszystkiego najbardziej nienawidzi mnie. Wiem o tym, gdyż okazuje to na dziesiątki bezszelestnych, oględnych sposobów. Nie zostawia żadnych śladów maltretowania mnie, jest na to za sprytna. Jej nienawiść przejawia się w formie gniewnych szeptów, cichych jak syk żmii, kiedy pochyla się nad moim łóżeczkiem; nie rozumiem słów, ale słyszę w nich jad, a w zważonych oczach widzę wrogość. Nie zaniedbuje swoich obowiązków wobec mnie; moje pieluszki są zawsze czyste, a mleko w butelce ciepłe. Nie pomija jednak żadnej okazji zrobienia mi przykrości - czy to będzie bolesne uszczypnięcie, czy kropelka alkoholu zapuszczona do mojej cewki moczowej. Wrzeszczę, oczywiście, ale nie widać na mnie żadnych śladów maltretowania. Jestem dzieckiem o nerwowym charakterze, ze skłonnościami do kolki - tak tłumaczy moim rodzicom. Biedna, przepracowana Mairead! Musi sama dawać sobie radę z wrzeszczącym bachorem, gdyż moja matka zajęta jest towarzyskimi obowiązkami. Moja matka, która nosi futro z norek i pachnie perfumami. Pamiętam to bardzo dobrze: nagłe eksplozje bólu, mój krzyk, przede wszystkim zaś białą szyję Mairead, pochylającej się nad łóżeczkiem, żeby mnie ukłuć lub uszczypnąć. Nie wiem, czy dzieci w wieku, w jakim wówczas byłem, mogą nienawidzić. Myślę, że takie znęcanie raczej je przeraża. Nie umiejąc jeszcze rozumować, mogą co najwyżej łączyć przyczynę ze skutkiem. Pojąłem jednak, choć byłem tak mały, że źródłem moich cierpień jest kobieta o zimnych oczach i mlecznobiałej szyi. Jane Rizzoli siedziała przy swoim biurku, patrząc na kaligraficzne pismo Warrena Hoyta, starannie zachowane oba marginesy i schludne zdania, biegnące równymi liniami w poprzek strony. Mimo że list został napisany atramentem, nie miał poprawek ani skreśleń. Każde zdanie było ułożone, nim pióro dotknęło papieru. Wyobraziła sobie, jak siedzi pochylony nad kartką i trzymając w szczupłych palcach pióro, skórą dłoni wodzi po papierze, i nagle poczuła przemożną potrzebę umycia rąk. Poszła do toalety i próbowała za pomocą mydła i wody pozbyć się wrażenia kontaktu fizycznego, nawet pośredniego, lecz mimo umycia i wysuszenia rąk czuła się skażona, jakby jego słowa przelane na papier zawierały truciznę, która zdołała przeniknąć przez jej skórę. A przecież takich listów było więcej - pełna dawka trucizny do zaabsorbowania była dopiero przed nią. Usłyszała pukanie do drzwi i zesztywniała. - Jane? Jesteś tam? - rozległ się głos Deana. - Tak! - odkrzyknęła. - Przygotowałem magnetowid w pokoju konferencyjnym. - Zaraz tam przyjdę. Spojrzawszy w lustro, stwierdziła, że źle wygląda. Miała zmęczone oczy, a wyraz twarzy zdradzał zachwianą pewność siebie. Nie pozwól, żeby cię taką zobaczył. Odkręciła kran, spryskała twarz zimną wodą, wytarła ją papierowym ręcznikiem, po czym wyprostowała się i wzięła głęboki oddech. Trochę lepiej, pomyślała, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Nie daj im poznać, że się denerwujesz. Wszedłszy do pokoju konferencyjnego, przywitała Deana skinieniem głowy. - Jestem gotowa. Telewizor i magnetowid były już włączone. Wziął szarą kopertę, którą im dała doktor ODonnell, i wyjął z niej wideo kasetę. - Została nagrana siedemnastego sierpnia - powiedział, przeczytawszy datę. Zaledwie przed trzema tygodniami, uświadomiła sobie, denerwując się na myśl o tym, że to wszystko, co za chwilę mieli obejrzeć, zdarzyło się tak niedawno. Usiadłszy za stołem, wyjęła notes i długopis. - Zaczynajmy. Dean włożył taśmę i nacisnął guziczek odtwarzania. Pierwsze ujęcie ukazywało starannie ufryzowaną doktor ODonnell, ubraną w niebieski, trykotowy kostium i wyglądającą krzykliwie elegancko na tle białej ściany z pustaków. - Dziś jest siedemnasty sierpnia. Jestem na terenie więzienia imienia Souzy-Baranowskiego w Shirley, w stanie Massachusetts. Badany nazywa się Warren Hoyt. Przez sekundę ekran był czarny, po czym pojawił się na nim nowy obraz. Jane odruchowo cofnęła się na krześle na widok dobrze znanego, odrażającego oblicza, które wszystkim innym wydałoby się przeciętne, nawet trudne do zapamiętania. Hoyt miał schludnie przystrzyżone włosy i bladą twarz, charakterystyczną dla osób przebywających w zamknięciu. Dżinsowa koszula w niebieskim, więziennym kolorze, o numer za duża, wisiała luźno na jego szczupłych barkach. Wszyscy, którzy zetknęli się z nim w codziennych okolicznościach, twierdzili, że był miły i uprzejmy