... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Całą uwagę poświęcam nowo nabytej zabawce o imieniu Macintosh i dziękuję możnym tego świata za pieniądze, którymi mnie obdarowali; teraz to ja płacę innym za wykonywanie robót, do których sam - prawdę mówiąc - nie bardzo się nadaję. Co dzień rano, zanim Tom i Sam przyjeżdżają koleją podmiejską, wychodzę zobaczyć, ile zrobili. Najpierw postawili platformę pod nową podłogę biura, później zamontowali bolce do krokwi podtrzymujących dach. Surowe drewno pięknie odcina się na tle błękitnego nieba, na którym świeci słońce. Następnie Sam i Tom kładą podłogę i montują drzwi między sypialnią a nowym biurem. Schodzi się po dwu stromych stopniach, lecz okazuje się to konieczne, aby w pomieszczeniu można się było swobodnie wyprostować. Sufit w naszej sypialni jest zawieszony dość nisko - a ściślej mówiąc, na wysokości mojej głowy. Pewnego dnia dochodzi do frapującego spotkania. Dopiero co wyszedłem na dwór i reperuję poręcz na kładce, kiedy dwoje ludzi - młodsi od Rosemary i ode mnie, chociaż nie bardzo młodzi - przystaje i przypatruje mi się, uśmiechając się promiennie. Podchodzę do nich i pytam, czy mogę w w czymś pomóc. - Nie przypomina nas pan sobie, prawda? - Pytanie zadaje kobieta - drobniutka blondynka o błyszczących oczach. Mówi z mieszaniną amerykańskiego i brytyjskiego akcentu. - A powinienem? Rzeczywiście, wydajecie mi się państwo znajomi. Skąd ja was znam? - Z objęć śmierci. Tym razem odzywa się mężczyzna, bardzo szczupły i wysoki, i uśmiecha się z lekkim samozadowoleniem. Patrzy mi prosto w oczy. Oboje zaczynają się śmiać. Jestem zbity z tropu. Mężczyzna i kobieta opowiadają mi o zdarzeniach, z których część zamieściłem w tej książce. Przeszło dwadzieścia lat temu, kiedy wyławiałem przedmioty z drewnianej barki i o mało nie otrułem się kwasem siarkowym, tych dwoje uratowało mi życie, taszcząc mnie do swojej łodzi, gdzie razem z dziećmi opiekowali się mną, aż jako tako odzyskałem siły. Wszyscy się witamy, ściskając sobie ręce, po czym wypytuję ich o szczegóły tego, co się działo, kiedy przez parę dni byłem na pół przytomny. Okazuje się, że kobieta jest pisarką. Pochodzi z Chicago, lecz od wielu lat mieszka z mężem Kanadyjczykiem w Winnipeg. Mają pięcioro dzieci i każdego roku przyjeżdżają do Francji w ramach jego pracy zawodowej. On ma na imię Don, ona Carol. Jej książki ukazują się pod nazwiskiem jej męża, Carol Shields; niedawno otrzymała nagrodę Pulitzera w kategorii beletrystyki za powieść Kamienne pamiętniki. Przeczytałem wszystkie jej książki i zaliczam je do najlepszych, jakie czytałem w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Carol pisze z wielką siłą o sprawach intymnych. Jej prozę cechuje fantazja, jest to mentalność kogoś, kto zbiera pieczołowicie w całość drobiazgi z życia. Powieści są skomplikowane i pisane pod pełną autorską kontrolą. Carol pisze także piękne wiersze, zadebiutowała właśnie jako poetka. Nie wierzę dłużej w przypadek. Zostajemy serdecznymi przyjaciółmi; odwiedzamy się za każdym razem, gdy Don i Carol przyjeżdżają do Francji. Kupują sobie nawet wiejski domek w Wogezach. Powróćmy jednak do przerwanej opowieści. * * * ROZDZIAŁ XIX Nad przepaścią Na naszej barce człowiek co parę kroków potyka się o jakieś schodki. Z jednego pokoju do drugiego przechodzi się niemal zawsze przez wąskie podwójne drzwi z drzewa tekowego. Dzięki nim każde pomieszczenie świetnie trzyma ciepło, ale w zimie ciągłe ich otwieranie i zamykanie budzi wściekłość. Po wejściu przez frontowe drzwi trzeba je zamknąć, dalej wchodzi się przez dwuskrzydłowe drzwi do pokoju gościnnego, które też muszą zostać zamknięte. Tuż za nimi pną się dwa schodki. Po przeciwnej stronie pokoju gościnnego mieszczą się następne podwójne drzwi, za którymi schodzi się jeden stopień i staje przed drzwiami wiodącymi do łazienki. Do toalety prowadzą dwa stopnie; potem trzeba już tylko pamiętać o zamknięciu deski klozetowej. Chcąc z toalety dostać się do sypialni, pokonuje się trzy schodki i jedne drzwi. Stąd zaś do biura Rosemary prowadzą kolejne drzwi i dwa stopnie, które wybudowali Sam i Tom. Choć taki plan mieszkania może się wydać dziwaczny, odpowiada nam. Każdy pokój znajduje się na innym poziomie, co sprawia, że każdy z mieszkańców czuje się jak u siebie. To samo dotyczy dolnej barki. Biuro Rosemary prezentuje się znakomicie. Ściany są wyłożone drewnem, równolegle do obu burt stoją szafki wypełnione książkami. Na podłodze leży brązowy kosmaty dywan. Ogólny wygląd biura pasuje do samej Rosemary - oboje są skromni, ale pełni wdzięku bez krzykliwej elegancji. Obiecuję żonie, że gdy przejdzie na emeryturę, kupię jej podręcznik do obsługi Macintosha. Może nadąży wówczas za rosnącymi stosami listów, może napisze książkę, którą straszy mnie, odkąd ją znam. Będzie także mogła założyć bazę danych o wszystkich swoich podopiecznych. Wszystko, co naprawdę będzie chciała wiedzieć o przedszkolakach, będzie miała pod ręką. Za drzwiami obok biurka Rosemary zieje przepaść - kolejna gratka dla samobójców. W myśl projektu Sama pobiegnie tamtędy weranda. Wprawdzie ja nazywam ją gankiem, ale Rosemary upiera się przy werandzie. Ostatecznie Sam i Tom budują ją dla niej, nie dla mnie. Niebawem widać jak na dłoni, że dwóch ludzi to za mało, aby przyspawać werandę do burty. Sam stoi w małej, rozchybotanej łódce, w której leży prądnica, butle tlenowe i kołczan z elektrodami. Tom wychyla się z góry, aby podawać mu potrzebne przedmioty, ale ktoś musi trzymać, i to nieruchomo, podpórki, aby Sam mógł je przyspawać. Czyszczę też burtę z rdzy i farby. Czasem wychylam się z oszklonych drzwi jadalni, przywiązawszy nogi do jakiejś podpory, żeby nie wlecieć na łeb na szyję do wody. Czasem zaś tkwię obok Sama w bączku. Tak czy owak, żadna z tych pozycji nie należy do wygodnych. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, jak gdyby wyrywano mi ręce ze stawów. Z całą pewnością jestem już za stary, aby wyczyniać takie akrobacje. Jakby tego było mało, półgłówek, który prowadzi klub kajakowy, drze się na całe gardło przez megafon, płynąc motorówką obok skuli. Nie tylko wywrzaskuje do zawodników jakieś bezsensowne komendy, ale też - co gorsza - robi spore fale na rzece. Nie ma szans, aby cokolwiek przyspawać, stojąc w łódce, która huśta się w górę i w dół. Co chwila któryś z nas krzyczy do niego, aby się stąd wyniósł, lecz silnik motorówki i wrzaski tamtego zagłuszają nasze słowa. Rezultat jest taki, że zużywamy niekiedy aż pięć topników, żeby zrobić jedną porządną spoinę. Wreszcie jednak doprowadzamy robotę do końca. Od góry podpórki zostają przyspawane do jednej długiej sztaby: uciecha nie do opisania. Ale trzymają się solidnie. Sam może teraz pracować z góry; stanąwszy na poziomej metalowej sztabie, spawa do niej podpory biegnące po przekątnych i łączące się z podpórkami na burcie