... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jesień była tego roku nietypowa - ciepła i sucha. Liście pożółkły, potem zbrązowiały, nie przybierając jaskrawszego ubarwienia, jakie niosło z sobą tchnienie mrozu. Wisiały na drzewach w brązowawych kępkach, które szeleściły na wietrze długo po czasie, w którym zwykle już zaścielały ziemię. Ta osobliwa pogoda budziła niepokój. Jesień powinna być wilgotna i chłodna, pełna porywistych wiatrów i nagłych ulew. Ayla nie mogła się pozbyć niepokojącego uczucia, że lato będzie trwało aż do nagłego i gwałtownego ataku zimy. Każdego ranka wychodziła na dwór, spodziewając się raptownej zmiany pogody, i czuła niemal zawód, widząc ciepłe słońce wschodzące na zdumiewająco czystym niebie. Wieczory spędzała na półce przed jaskinią, obserwując jak słońce znika za horyzontem i zostawia po sobie jedynie przyćmioną, czerwoną poświatę zamiast wspaniałego przedstawienia barw na ciężkich od deszczu chmurach. Potem zaczynały się pojawiać gwiazdy i wypełniały swym mnogim mruganiem ciemność tak, że niebo sprawiało wrażenie rozbitego na kawałki. Przez kilka dni pozostawała w pobliżu doliny, ale gdy kolejny dzień wstał ciepły i pogodny, uznała, że głupotą byłoby marnować tak piękną pogodę, nie wykorzystując jej na jakiś wypad. Zima nadejdzie dostatecznie szybko, aby uwięzić ją samotnie w jaskini. Szkoda, że Maluszka tu nie ma, pomyślała. To będzie dobry dzień na polowanie. Może powinnam sama zapolować? - Ujęła dzidę. - Nie. Bez Whinney i Maluszka muszę znaleźć inny sposób na polowanie. Wezmę tylko procę. Zastanawiam się, czy powinnam zabrać skórę? Jest tak ciepło, zapociłabym się w niej. Mogłabym ją nieść, może zabrać kosz? Ale niczego mi nie potrzeba, mam więcej niż potrzebuję. Mam jedynie ochotę na długi, miły spacer. Nie muszę w tym celu zabierać kosza ani skóry. Żwawy marsz dostatecznie mnie rozgrzeje. Ayla ruszyła w dół stromą ścieżką, czując się dziwnie swobodnie. Nie miała ciężarów do noszenia, zwierząt, o które musiała dbać, a miała za to dobrze zaopatrzoną jaskinię. Musiała się martwić jedynie o siebie, choć wolałaby, aby było inaczej. Poczucie kompletnego braku odpowiedzialności za kogokolwiek wywoływało u niej mieszane uczucia: poczucie wolności, do której nie przywykła, i dziwnego zawodu. Dotarła do łąki i wspięła się po łagodnym stoku na rozciągające się na wschodzie stepy. Potem przyspieszyła kroku. Nie myślała, by iść w jakimś określonym kierunku czy celu i szła tam, dokąd akurat poniosły ją nogi. Wygląd stepów jeszcze bardziej podkreślał panującą tego roku suszę. Trawa była tak wyschnięta, że gdy Ayla brała do ręki kruche źdźbło i zgniatała je, to rozpadało się w proch. Wiatr zmiatał go z jej otwartej dłoni. Grunt pod stopami był stwardniały na kamień i popękany w szachownicę. Musiała uważać, gdzie stawia nogi, aby nie stanąć na grudy ziemi lub nie wykręcić kostki w dziurze czy szczelinie. Nigdy nie widziała tak suchej ziemi. Zabrała z sobą napełniony wodą tylko mały worek, spodziewając się, że napełni go po drodze w znajomych strumieniach, ale kilka z nich było wyschniętych. Ranek nie minął jeszcze, a worek na wodę był w połowie pusty. W następnym strumieniu zobaczyła jedynie błoto, choć szła do niego, wierząc, że znajdzie w nim wodę. To przeważyło szalę. Postanowiła zawrócić. W nadziei, że uda jej się jednak napełnić worek, poszła kawałek wzdłuż wyschniętego koryta i natknęła się na błotnistą kałużę, wszystko co pozostało z głębokiego wodopoju. Pochyliła się, aby spróbować, czy woda z niej nadaje się do picia, i zauważyła świeże ślady kopyt. Najwyraźniej było tu niedawno stado koni. Jeden ze śladów zwrócił jej szczególną uwagę. Była doświadczonym tropicielem i, choć nie czyniła tego świadomie, to częste oglądanie śladów kopyt Whinney pozwalało jej zauważyć drobne różnice w kształcie i nacisku, które były charakterystyczne jedynie dla niej. Była pewna, że Whinney tu była, i to niedawno; musi być jeszcze w pobliżu. Ayli serce zabiło mocniej. Nie było trudno znaleźć trop. Obsunięty brzeg szczeliny, w którą ześliznęło się kopyto, gdy konie wychodziły z błota, świeżo zgubione błoto, przygięta trawa - wszystko wskazywało drogę, którą szły konie. Ayla szła tym śladem z zapartym z podniecenia tchem; nawet nieruchome powietrze zdawało się wstrzymywać oddech w oczekiwaniu. Minęło już tyle czasu - czy Whinney będzie ją pamiętać? Wystarczy, jeżeli Ayla się dowie, że klacz żyje. Stado było dalej niż myślała. Coś je goniło, zmuszając do galopu przez równinę. Słyszała prychanie i zgiełk, nim jeszcze doszła do posilającej się sfory wilków. Powinna była zawrócić. Ale musiała podejść bliżej, aby się upewnić, że pożeranym zwierzęciem nie była Whinney. Widok ciemnobrązowej sierści przyniósł jej ulgę. Ale to był ten sam, rzadko spotykany kolor sierści, jaki miał ogier, i Ayla była pewna, że zabity koń był z tego samego stada. Szła dalej tropem stada i myślała o koniach, i o tym, jak łatwo było je zaatakować. Whinney była młoda i silna, ale wszystko mogło się zdarzyć. Chciała zabrać z powrotem z sobą młodą klacz. Dobiegało już prawie południe, gdy w końcu ujrzała konie. Nadal były nerwowe po niedawnej ucieczce, a Ayla stała z wiatrem. Gdy tylko wyczuły jej zapach, natychmiast ruszyły. Kobieta musiała zatoczyć szerokie koło, aby zajść je pod wiatr. Rozpoznała Whinney, gdy znalazła się wystarczająco blisko, żeby widzieć poszczególne konie. Serce zaczęło jej łomotać. Przełknęła z trudem ślinę, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy