... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Jak większość łotrów, niegodziwość swą okazywał tylko przez większość czasu, głównie w małostkowy sposób. Subredil, podobnie jak Ky Sahra, nigdy się nie modliła. Ky Sahrze bogowie nie byli do niczego potrzebni. Nieświadoma zupełnie jego prawdziwych uczuć, w swych myślach zgotowała już odpowiedni los Jaulowi Barundandiemu. Kiedy nadejdzie czas, będzie miał sposobność, by pożałować swych szykan. Długo, długo będzie żałował, a jego udręka będzie wielka jak całe imperium Taglios. Kiedy tylko nadejdzie czas... Przeszliśmy przez labirynt mylących i odwracających uwagę zaklęć. Przez wiele lat Goblin i Jednooki otaczali całe sąsiedztwo misterną siecią zaklęć ochronnych tak subtelnych, że wyłącznie Protektorka mogłaby je zobaczyć. Gdyby szukała. Ale Duszołap nie wycierała bruków w poszukiwaniu kryjówek wroga. Miała Szarych i swoje cienie, i nietoperze, i wrony, które wykonywały za nią brudną robotę. One jednak były zbyt głupie, aby dostrzec, że są kierowane w inną stronę albo dyskretnie prowadzone przez dany obszar w sposób, który bynajmniej nie różnił się dla nich od swobodnej wędrówki. Dwaj mali czarodzieje większość czasu spędzili, oporządzając i poszerzając labirynt mylących zaklęć. Ludzie, którym nie ufaliśmy, nie byli w stanie dostać się bliżej niźli na dwieście jardów od naszych kwater. Przynajmniej o własnych siłach. My nie mieliśmy takich kłopotów. Na lewym nadgarstku każdy nosił bransoletę z łyka. Zaczarowana, osłabiała wpływ zaklęć mylących. Pozwalała dostrzec prawdę. Takim też sposobem często wiedzieliśmy, co zamierzał uczynić Pałac, zanim plany te zostały zrealizowane. Minh Subredil, a niekiedy i Sawa, podsłuchiwały autorów planów. Wymruczałam: - Czy nie wyszliśmy przypadkiem za wcześnie? - Tak. Ale inni będą już na miejscu, gdy zajmiemy nasz posterunek. - W Taglios były niezliczone rzesze zdesperowanych ludzi. Niektórzy będą czatować tak blisko Pałacu, jak tylko Szarzy ich dopuszczą. Faktycznie, dotarłyśmy do Pałacu kilka godzin wcześniej niż zwykle. Ale trzeba było wykonać kilka rund w ciemnościach, odwiedzić braci Kompanii w ich kryjówkach. W każdym przypadku z ust Minh Subredil dobywał się głos wiedźmy. Sawa wlokła się za nią, a ślina ściekała z kącika jej wykrzywionych ust. Większość mężczyzn nas nie rozpoznała. Zresztą wcale nie musieli. Oczekiwali tylko wypowiedzenia hasła od tych, którzy dowodzili całą akcją. Odpowiednie słowa ujawniły w nas posłańców. Najprawdopodobniej zresztą członkowie Kompanii sami również byli zamaskowani. Każdy musiał stworzyć dla siebie kilka tożsamości, którymi posługiwał się publicznie. Jedne łatwiej mu było przybierać, inne trudniej. Z najgorszych więc zrezygnowano, aby możliwie ograniczyć ryzyko. Subredil zerknęła na fragment tarczy księżyca prześwitujący przez chmury. - Za kilka minut ruszamy. Odmruknęłam coś niewyraźnie, zdenerwowana. Minęło już trochę czasu, odkąd ostatnio angażowałam się w sytuację grożącą bezpośrednim niebezpieczeństwem. Poważniejszym niż to, które wiązało się z włóczeniem po Pałacu albo zaglądaniem do biblioteki. Tam jednak nikt mi nie groził ostrymi przedmiotami. - Te chmury wyglądają, jakby zbliżała się pora deszczowa. - Gdyby rzeczywiście tak było, przyszłaby w tym roku wyjątkowo wcześnie. Nie była to przyjemna perspektywa. Podczas pory deszczowej leje niemalże każdego dnia. Pogoda potrafi być naprawdę złośliwa; zdarzają się nagłe skoki temperatury, gradobicia i grzmoty, jakby wszyscy bogowie panteonu Gunni popili się i urządzali awantury. Mnie jednak głównie przeszkadza upał. Taglianie znają sześć pór roku. Tylko podczas jednej z nich, którą nazywają zimą, upał bywa nieco lżejszy. Subredil zapytała: - Czy Sawa kiedykolwiek zwraca uwagę na chmury? - Zawsze była zdecydowanie przeciwna wychodzeniu z roli. W mieście, w którym rządzi mrok, nigdy nie wiesz, czyje oczy obserwują cię spośród cieni i jacy niewidzialni słuchacze strzygą uszami. - Mhm. - Była to mniej więcej równie inteligentna odpowiedź, jakich Sawa zazwyczaj udzielała. - Idziemy. - Subredil wzięła mnie pod ramię i poprowadziła, jak zawsze, kiedy szłyśmy do pracy w Pałacu. Tak zbliżyłyśmy się do głównego północnego wejścia, położonego jakieś czterdzieści jardów od furtki służby. Płonęła przy nim pojedyncza pochodnia, która miała oświetlać stojących przed bramą, by strażnicy mogli ich dojrzeć. Jednak umiejscowiono ją tak niezręcznie, że w jej blasku można było zobaczyć tylko ludzi, którzy wcale nie mieli złych zamiarów. W chwili gdy podeszłyśmy bliżej, ten, który przez cały czas skradał się wzdłuż murów, podskoczył i zarzucił na pochodnię worek z niewyprawnej skóry. W nocnej ciszy wyraźnie zabrzmiała wulgarna uwaga zaskoczonego strażnika. Czy jednak okaże się na tyle nieostrożny, by wyjść i zobaczyć, co się stało? Było prawie pewne, że tak postąpi. Niemalże od pokolenia Gwardziści Królewscy nie mieli żadnych kłopotów