... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Dwukrotnie już zmuszono ją do wewnętrznej bitwy we własnej obronie. Za każdym razem działo się to wtedy, kiedy nie było ani Dahaun, ani Tregartha, ani nawet kobiety w szarej sukni, o ile oczywiście Kelsie mogła być tego pewna. Zarówno za pierwszym razem, jak i za drugim zdołała zapobiec owemu gwałtowi na sobie, myśląc o umierającej czarownicy i wypowiadając jej imię w charakterze opiekuńczego talizmanu. Za każdym razem, gdy odkrywała w swym umyśle owo napięcie, czuła, że bezsilny gniew czarownicy stawał się – coraz zimniejszy i bardziej groźny. W końcu nie odzyskała ona klejnotu, który zdawał się jej wielkim pragnieniem. Dzika kotka zabrała go bowiem do swego niewielkiego legowiska, które Dahaun kazała zrobić dla niej i dla jej kociąt, i nie wyniosła już nigdy na dzienne światło. Kelsie zaczęła znów śmiało rozważać i badać fakty, które poznała. Nie wszystko w tym bezpiecznym miejscu miało ludzki wymiar – a jednak ci wszyscy ludzie zdawali się złączeni myślą i wspólnym celem. Byli tacy, którzy chodzili uzbrojeni, jak Tregarth i jemu podobni, i to zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Byli również ludzie podobni do Dahaun, których zmienne barwy zdawały się pochodzić od noszonych przez nich pasów i opasek. A te wykonano z niebieskozielonych kamieni szlachetnych, żyjących własnym życiem... jedynym w swoim rodzaju. Był lud jaszczurczy, którego członkowie, wyróżniający się złocistozieloną barwą, grzebieniastymi głowami i oczami tak twardymi jak drogocenne kamienie, przemykali się to tu, to tam pośród reszty albo siedzieli nieskrępowani, grając w jakieś gry małymi połyskującymi kolorowo kamykami. Przestawały z nimi Renthany – te niestrudzone zwierzęta, z których jednego Kelsie już dosiadała. I były jeszcze dziwniejsze stworzenia unoszące się w powietrzu. Te, jak dowiedziała się Kelsie, zwały się Flannanami – drobne człekokształtne ciałka podtrzymywane przez opalizujące oślepiającym blaskiem skrzydła. Ich powietrzne tańce zadziwiały bardziej niż wiele innych cudów. Były jeszcze olbrzymie ptaki czy też ptakopodobne stworzenia, które cięły powietrze w regularnych lotach, jak gdyby odstraszając niebezpieczeństwo zagrażające ze szczytów. Bo mimo całego bezpieczeństwa Dolina i ci, którzy nią władali, znajdowali się w oblężeniu. Raz i drugi Kelsie widziała oddziały wartowników odjeżdżające w góry; pewnego razu wśród powracających znalazł się ranny mężczyzna. Każdej nocy rozpalano wielki ogień na otwartej przestrzeni nad rzeką, która wiła się niczym srebrna wstęga. Do ognia ludzie Dahaun wrzucali w uroczystym obrzędzie pęki liści i wiązki gałązek, tak iż unoszący się do góry dym roztaczał ostre wonie. „Kel-Say...” Dziewczyna wzdrygnęła się. Pod jednym z miękkich butów, które nosiła, obruszył się i potoczył w dół niewielki kamień. Nie była to Dahaun ani Tregarth, ale ta, od której Kelsie usiłowała stronić – kobieta w szarej sukni. Siedziała teraz spokojnie, sama, na starannie wybranej skale, tak iż Kelsie nie mogła oddalić się ze swego miejsca nie musnąwszy jej z konieczności. – Jesteś bardzo odważna... albo bardzo głupia – kobieta była zapewne obeznana z mową Tregartha albo może wtargnęła za pomocą jakiejś mocy do świadomości dziewczyny, naprzeciw której teraz się znajdowała – wyznając tak otwarcie własne imię. Czyżby nie wierzono tam, skąd przyszłaś, że imię jest najsekretniejszym określeniem żyjącej istoty? A może jesteś tak dobrze chroniona, że nie musisz się bać? Ku jakim magicznym kunsztom się skłaniasz, Kel-Say? W głosie czarownicy pojawiła się kpiąca nuta, co Kelsie od razu wyczuła. Jej uraza była w tym momencie większa niż niepokój i obawa, które ta kobieta zawsze w niej budziła. – Nie skłaniam się ku żadnym magicznym kunsztom – odrzekła posępnie. – Nie wiem, czemu tu jestem, a twoja brama... – odetchnęła głęboko. Czarownica potrząsnęła głową. – To nie moja Brama... nie wtrącamy się w takie sprawy... chociaż niegdyś – wyprostowała się, a na jej twarzy pojawił się cień dumy – mogłyśmy wiele zdziałać, co równało się być może znajomości sekretów Bram. Ale... – czyżby jej kwadratowe ramiona opadły odrobinę pod ciężkimi zwojami szarej sukni? – ten czas już minął. Powiedz mi, dziewczyno, Kel-Say – znowu wycedziła to imię z przesadą, jakby wypowiadała coś doniosłego – kto też przewodzi magicznym kunsztom tam, skąd jesteś? – Jeśli masz na myśli czarownice – Kelsie odpaliła gorączkowo – nie ma tam żadnej... doprawdy. To są po prostu zwykłe opowieści... Och, pewni ludzie interesują się starymi wierzeniami i rozprawiają o nich. Biorą udział w jakichś obrzędach, zaklinając się, że ich rodowód sięga dawnych czasów... Ale to tylko gra ich wyobraźni! Zapadła cisza i Kelsie znowu wyczuła we własnym mózgu znane już sobie gmeranie, jak gdyby czarownica, nie dowierzając jej, poddawała ją jakiejś próbie. – Wierzysz w to, co właśnie powiedziałaś? – Wyzwanie w spojrzeniu kobiety przeobraziło się w zdumienie. – Wierzysz! Jak więc tam, skąd jesteś, sprawy mogły toczyć się normalnym trybem, skoro prawdziwa wiedza aż tak się zatraciła? A jednak Tregarth..