... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Chłopiec podniósł je i zbliżył do oczu. – Przyjrzyj się dobrze – usłyszał. – To są szlify. To znaczy, te kości są specjalnie przygotowane, szlifowane. No, sfałszowane, żeby już nazwać rzecz po imieniu. Gdy nimi rzucam, na ogół padają tak, jak chcę. Mówię, na ogół, ale to wystarcza. Ja z tego żyję, smarkaczu. Wystarcza, żebym wygrał z każdym. Tylko nie z tobą... – Wiem, kiedy wygram – powiedział cicho chłopczyk. – Dobrze już, dobrze... Powiedzmy, że ci wierzę. Dobrze, synku, zbieraj wygraną i znikaj... Chłopiec zaczął niezgrabnie zgarniać miedziaki w połę koszuli. Szło mu to niezdarnie. Mężczyzna obserwował go z rozbawieniem. – Zaczekaj – powiedział. Przesypał monety ze swego mieszka do skórzanej sakwy, leżącej przy pasie z kordem. Rzucił sakiewkę małemu – Bierz! – uśmiechnął się. – Taki bogacz bez sakiewki... Gdy chłopiec zbierał się do odejścia, mężczyzna wstał i ujął go pod brodę. – To nie tak, jak myślisz, synku, nie tak... – rzekł łagodnie. – To nie jest życie usłane różami, to, które sobie w tej chwili wybrałeś. Lepiej wracaj do tatusia i mamusi. A jeśli już koniecznie chcesz, to pamiętaj, nie graj na razie z dorosłymi. Graj z chłopakami o miedziaki, masz jeszcze czas. Wiesz, ja jestem zawodowcem, jestem... byłem najlepszy. Do dziś. Ale jestem zawodowcem i nie połamię dzieciakowi rąk, za to, że ze mną wygrał. Nie ja... I wybacz, że cię uderzyłem. Głupio to zabrzmi, ale to dla twojego dobra... Chłopczyk spojrzał mu prosto w oczy. – Dziękuję, panie – powiedział po prostu... * * * Wino już wystygło. Tak, pomyślał Jason leniwie, tego dnia w pół godziny zarobiłem więcej niż mój ojciec przez pięć lat klepania zbroi sir Briana. Ale nie pieniądze były najważniejsze. Jason posłuchał swego nieznajomego przeciwnika. Czekał na swoje dni. Owszem, grywał z rówieśnikami, głównie dla wprawy, o stronie aktywów miał wkrótce garść miedziaków, złamany, ale całkiem jeszcze dobry nóż, kilka kocich skórek, a przede wszystkim doświadczenie. Po stronie pasywów wybity ząb i wielokrotnie podbijane oczy. W miarę upływu czasu i zdobywania doświadczenia coraz rzadziej. Ojciec wykonał zlecenie sir Briana. Oprawił damasceńską głownię na sposób wschodni, którego nauczył się w młodości. Rycerz pojechał na swój ostatni turniej i wrócił, o dziwo, siedząc o własnych siłach na olbrzymim, młodym bojowym rumaku. Stary, niedowidzący już Smok stąpał dumnie na sztywnych nogach, prowadzony za uzdę. Na pierwszym wozie – co też było ewenementem, bo zazwyczaj w taborze rycerza był tylko pierwszy i jedyny wóz – leżała na słomie piękna, lśniąca zbroja. Nieco tylko pogięta i zakrwawiona. Zawiodły tylko nadzieje sir Briana na okup. Puste lochy zamku nie doczekały się innych lokatorów niż szczury. Gdy ojciec Jasona oglądał rozchlastany jak pergaminowa karta naramiennik nowej zbroi, uznał, że sir Briana po długim okresie niepowodzeń poniósł entuzjazm. Ale i tak rycerz nie miał na co narzekać. W turnieju był klasycznym fuksem, wszyscy nauczeni wieloletnim doświadczeniem stawiali przeciw niemu. I teraz, na kilku wozach wiózł małą fortunę. Ojciec dopasował nową zbroję, lecz sir Brian nie pojechał już więcej na turniej. Dokupił ziemi i osiadł na swym zamku. Nie naprawił jednak murów i nie kazał założyć nowych łańcuchów do zwodzonego mostu. Gdy piętnastoletni Jason klęczał na podwórzu przed dymiącymi zgliszczami kuźni, trzymając na kolanach zakrwawioną głowę zabitego ojca, pomyślał, że losy rycerza i jego ojca były w dziwny sposób związane. Im obu damasceński miecz przyniósł wielkie chwile radości, i obu też przywiódł w końcu do zguby. Jeden z sąsiadów sir Briana, normański szlachcic o posturze przerośniętego niedźwiedzia, nomen omen Hugo de Malvoisin, także zapragnął mieć nową zbroję. A i reszta by się też przydała. Po spaleniu okolicznych zabudowań i wycięciu wszystkich, których udało się dogonić, poczet Hugona stanął pod zamkiem sir Briana. Z braku łańcuchów przy zwodzonym moście prowadzenie oblężenia było bezprzedmiotowe i rycerze starli się od razu pieszo na dziedzińcu zamkowym. Jak wiadomo, sir Brian nigdy nie był orłem w walce, nawet pieszej, a wobec zwierzęcej wściekłości Hugona, przewagi wzrostu, siły i szybkości, nie pomógł wiele piękny, damasceński miecz. Ostatni obrońca zamku mógł się tylko cofać. Niebawem w sieni zamkowej pod potężnym ciosem morgensterna Hugona pękł jak garnek lśniący, pieczołowicie polerowany przez najlepszego płatnerza w okolicy hełm. Mózg sir Briana ozdobił malowniczo ściany i powałę sieni. Drugiej swej myśli Jason wstydził się długo. Brzmiała ona – wreszcie jestem wolny. Tego dnia ostatecznie zniknął gdzieś Clever, syn płatnerza. Narodził się Jason. Dość tego! Jason otrząsnął się i wrócił do rzeczywistości. To było trzydzieści lat temu, a teraz trzeba podnieść dupsko z ławy i ruszać w drogę. Dopił resztę wina, odstawił kubek. Trzeba zawołać karczmarza i zapłacić. Wprawdzie wredny sukinsyn, ale trudno. Wstał, przeciągnął się aż zatrzeszczało w stawach i sięgnął do sakiewki. Szlag by to trafił, wychodzić na dwór w taką pogodę, ale trudno. W Nottingham znajdzie lepszą karczmę, a choćby i stryszek w jakiejś stajni. To tylko dwanaście mil. Przez wycie wiatru na zewnątrz przebił się tętent koni. Co najmniej kilku. Zachrypłe nawoływania. Jason zesztywniał. Kurwa, doczekałem się, pomyślał w nagłym przeczuciu kłopotów i ciężko opadł z powrotem na ławę. II Pchnięte drzwi z rozmachem uderzyły o wewnętrzną stronę ściany, wpuszczając do izby wirujący kłąb śniegu. Skórki od słoniny wytrzymały. Za kłębem śniegu do izby wtoczyła się zwalista postać, ocierając czoło i oczy z przyklejonych, topniejących płatków