... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.
Zdecydowali się wykorzystać najbliższą osłonę, którą dostarczy okolica, aby się rozłączyć. Dotarli w końcu do linii kanałów irygacyjnych, które w tej chwili były w większości rowami wypełnionymi gliną. – Oto twoja trasa z klaczami. Królewski Synu – Rahotep wskazał ręką kanał. – Możecie posuwać się od jednego do drugiego i niełatwo będzie im to wytropić, zanim Re nie ześle światła poranka; a do tej chwili pozostało jeszcze sporo godzin. Książę roześmiał się i rzekł: – Świetnie, kapitanie. Jak się podzielimy? Amten i ja możemy prowadzić dwie klacze każdy, ale musimy mieć jeszcze co najmniej jednego człowieka, żeby wziął ostatnią. – Kakaw – Rahotep wyliczał najlepszych tropicieli – Ikui, Mereruka, Sahare, jesteście teraz, ludźmi Królewskiego Syna i podlegacie jego rozkazom. Książę, dołączymy do ciebie, kiedy będziemy pewni, że ich zgubiliśmy. – Dopilnuj, żebyście faktycznie do mnie dołączyli, kapitanie! – zabrzmiało to ostro jak rozkaz. – Narobiliśmy niezłego zamieszania tym synom Seta, ale nie chcę, żeby przerodziło się to w bitwę. Horfui nie jest żółtodziobem, który mógłby przerazić się strzał spadających na niego znienacka. Kiedy tylko ruszy naprzód, to jego celem będzie zdobycie głów – zrobił ponurą aluzję do okrutnego zwyczaju najeźdźców okaleczania jeńców. Schwytanym obcinano ręce lub głowy, żeby ofiarować je swemu mrocznemu bóstwu w jego odrażającej świątyni. Odczekawszy, aż grupa księcia skieruje się na południe przez sieć rowów irygacyjnych. Rahotep poszedł wraz ze swoimi ludźmi w kierunku wschodnim, zabierając ze sobą trzy ogiery. Dwa z tych koni były na szczęście na tyle młode, że dało się je łatwo prowadzić, lecz trzeci mógł przysporzyć kłopotów. Już dwukrotnie próbował stanąć dęba i stratować człowieka, który trzymał jego wodze. Tylko Kheti miał dosyć siły, żeby sobie z nim poradzić. Nubijski podoficer gwizdnął na niego, starając się jak najlepiej naśladować dźwięki, które kiedyś słyszał u stajennych, opiekujących się końmi do rydwanów. Być może właśnie to sprawiło, że koń w końcu zareagował na pociągnięcie liny. Kiedy ruszyli wreszcie swoimi równomiernymi susami w kierunku wapiennych urwisk i wschodniej granicy doliny Nilu, koń biegł niemal równo z Khetim, jakby on również był w stanie wyczuć konieczność ucieczki i pragnął teraz dobrowolnie do niej się przyłączyć. Słońce zdążyło już się wspiąć wysoko, zanim Rahotep palony jego żarem uświadomił sobie, że w pośpiesznie ustalanych planach przeoczyli pewien ważny szczegół – wodę. Każdy z łuczników nosił zawieszony na biodrach, nieduży, żołnierski woreczek z wodą. Lecz korzystali z nich dzień wcześniej, przekonani, że ich zawartość będą mogli łatwo uzupełnić. W tej chwili w żadnym z worków nie było więcej niż łyk czy dwa wody – na dodatek ciepłej, niesmacznej, przesiąkniętej zapachem worka. Gdyby zlali ją razem, to ilość ta nie starczyłaby nawet dla jednego konia. Każde źródło na pustynnym szlaku karawan było chronione przez garnizon. Musieli więc skręcić w kierunku pól uprawnych i rzeki, i to szybko. Kheti i Rahotep cofnęli się kawałek, aby wspiąć się na pagórek i ogarnąć wzrokiem okolicę. Wypatrzyli oddział wojowników wytrwale podążający tropem, który pozostawili. Wszystko więc przebiegało dokładnie tak, jak zaplanowali. – Ho-ho! – Nubijczyk potrafił właściwie cenić coś, co zasługiwało na uwagę. – Oni znają pustynię, bracie. Zobacz, jakim krokiem się poruszają. – Tak więc nam pozostaje jedynie rozłożyć skrzydła i odlecieć – skomentował sucho kapitan. – Znasz jakieś zaklęcie, po którym wyrosły by nam skrzydła, Kheti? Nubijczyk zachichotał, po czym odpowiedział: – Nie. Ale znam takie, od którego wyrosną nam nowe stopy. Już wkrótce zobaczysz to, bracie. Chodźmy! Dołączywszy do reszty, zastali ich rozcinających sztyletami worki na wodę i zlewających resztki do jednego pojemnika. Płaskie kawałki skóry uzyskane z worków miały posłużyć im do zacierania śladów – była to stara sztuczka Kuszytów. Tylko ci, którzy walczyli z tymi podstępnymi rozbójnikami i znali wszystkie ich sposoby, mogliby się domyślić, co mają zamiar zrobić uciekinierzy. Dwaj łucznicy utworzyli tylną straż, a pozostali skręcili gwałtownie na południe, wykorzystując krawędź skalnej płyty, na której rzecz jasna nie pozostawili żadnych widocznych śladów. Kiedy potem wjechali z powrotem na piasek, ci idący na końcu trzepali po nim skórzanymi płachtami, zacierając w ten sposób ślady. Wyglądało na to, że ich podstęp był skuteczny, gdyż mimo że musieli zwolnić tempo marszu ze względu na wycieńczone konie, nie zauważyli ładnych oznak pościgu. Gdyby udało im się dotrzeć bez żadnych przeszkód do rzeki, ich wyprawa zakończyłaby się całkowitym zwycięstwem. Mijały wyczerpujące godziny. Nagle zwisająca głowa największego ogiera uniosła się. Koń z zapałem wciągnął powietrze, a jego nozdrza błysnęły czerwienią. Polem wydał radosne, wysokie rżenie i stanął dęba, wyrywając wodze z ręki zdumionego łucznika. Pozostałe konie brykały i wierzgały, aż w końcu mężczyźni zmuszeni byli je wypuścić. – Woda! – zaskrzeczał chropawo Kheti, a wszyscy przyśpieszyli kroku, chociaż nie było nadziei na ponowne złapanie galopujących teraz zwierząt. Zbiegli na dół rozpadliną w wapiennej skarpie i stwierdzili, że było to jedno z tych miejsc, gdzie skaliste wzgórza okalające dolinę przechodziły w żyzne tereny. Oleisty, zagłębiony w ziemi strumyk Nilu wił się przez spieczoną powierzchnię mułu, niecałe pół kilometra od nich. Ujrzeli coś jeszcze – skupisko kopulastych chat, prawdopodobnie były to spichlerze jakiegoś nomu. Pośród nich, wspierając się wzajemnie plecami, grupka łuczników stawiała czoło nierównym siłom. Byli oni otoczeni przez nieduży oddział rydwanów. Wozy bojowe zataczały koła wokół budynków, podczas gdy ci, którzy się w nich znajdowali, atakowali dzidami i strzałami broniących się łuczników. Krąg pojazdów poruszał się tak szybko, że minęło parę chwil, zanim Rahotep stwierdził, że były tylko cztery rydwany, każdy z woźnicą i drugim wojownikiem. Jeden z koni w tym zwariowanym wirze wydał niesamowity ryk bólu i przerażenia, i stanął dęba, przebierając kopytami w powietrzu, z bełtem strzały wystającym z brzucha. Przewrócił się do tyłu na rydwan, który ciągnął, wgniatając niefortunnego woźnicę w szczątki pojazdu. Pasażerowi udało się w ostatnim momencie wyskoczyć z rydwanu, cudem unikając następnego niebezpieczeństwa, jako że drugi pojazd Hyksosów, nie będąc w stanie skręcić, zderzył się z wrakiem rydwanu i wierzgającym koniem