... masz przeżywać życie, a nie je opisywać.

Złamaną szyję. Jeden obojczyk sterczał z napuchniętego, pokręconego prawego ramienia. Z żółtej i zakrwawionej głowy ściekała leniwie ropa. Louis widział mózg młodzieńca, białoszary i pulsujący w miejscu, gdzie pękła czaszka. Przypominało to zaglądanie do środka przez stłuczone okno. Otwór był szeroki na jakieś pięć centymetrów. Gdyby w głowie nosił żywe dziecko, może zdołałby je urodzić, jak Zeus, wprost z czoła. Niewiarygodne, że przy takich obrażeniach wciąż żył. Nagle Louis usłyszał w myślach słowa Juda Crandalla: „Czasami czujesz, jak gryzie cię w tyłek” i matki: „Śmierć to śmierć”. Nagle szaleńczo zachciało mu się śmiać. Śmierć to śmierć. Jasne, to oczywiste, mój stary. - Wezwij karetkę - warknął do Mastertona. - Musimy... - Louis, karetka jest... - Chryste! - Louis klepnął się w czoło i spojrzał na Charlton. - Joan, co się robi w takich wypadkach? Wzywa ochronę kampusu? Czy EMMC? Joan sprawiała wrażenie zmartwionej i poruszonej. Jak na nią było to niezwykle rzadkie. Kiedy jednak odpowiedziała, jej głos zabrzmiał spokojnie. - Doktorze, nie wiem. Za moich czasów w Centrum Medycznym nigdy nie zdarzyło się nic podobnego. Louis rozpaczliwie myślał o wszystkim. - Wezwij policję kampusu. Nie możemy czekać, by EMMC przysłało nam własną karetkę. Jeśli będzie trzeba, zawiozą go do Bangor w jednym z wozów strażackich. Przy- najmniej ma syrenę i koguta. Szybko, Joan. Posłusznie odeszła. Najpierw jednak posłała mu pełne współczucia spojrzenie, a on natychmiast je zrozumiał. Ten młody człowiek, mocno opalony i dobrze umięśniony - może po letniej pracy gdzieś na drodze, malowaniu domów, udzielaniu lekcji tenisa - ubrany jedynie w czerwone spodenki gimnastyczne z białymi paskami, miał umrzeć, niezależnie od tego, co zrobią. Byłby równie martwy, nawet gdyby ich własna karetka stała przed budynkiem z rozgrzanym silnikiem, czekając na przyniesienie pacjenta. Niewiarygodne, lecz umierający się poruszył. Jego powieki zatrzepotały i podniosły się. Błękitne oczy, tęczówki otoczone pierścieniem krwi, patrzyły tępo przed siebie, jednak niczego nie widział. Chłopak próbował poruszyć głową i Louis musiał nacisnąć mocno, by go powstrzymać w obawie, iż student ma skręcony kark. Potworne obrażenia czaszki nie znaczyły bynajmniej, iż nie odczuwał bólu. Dziura w jego głowie. O, Chryste. Dziura w głowie. - Co mu się stało? - spytał Steve'a świadom, iż zważywszy na okoliczności, jest to wyjątkowo głupie i bezsensowne pytanie, pytanie gapia, lecz dziura w głowie tamtego po- twierdziła jego własny status. Był jedynie gapiem. - Czy przywiozła go policja? - Grupa studentów przyniosła go na kocu. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Tym także trzeba się zająć. To w końcu jego obowiązek. - Wyjdź i odszukaj ich - polecił Louis. - Następnie podprowadź do drugich drzwi. Chcę, żeby byli pod ręką, ale żeby nie widzieli więcej niż reszta. Masterton z wyraźną ulgą, że może oderwać się od tego, co dzieje się w ambulatorium, podbiegł do drzwi i otworzył je, wpuszczając do środka falę podnieconych, zaciekawionych, oszołomionych głosów. Louis słyszał też zawodzenie syreny policyjnej. Ochrona kampusu już tu była. Ogarnęła go przejmująca ulga. Umierający mężczyzna wydawał z siebie gardłowe, bulgoczące dźwięki. Próbował coś powiedzieć. Louis słyszał sylaby - a przynajmniej głoski - lecz rozszyfrowanie niewyraźnych słów było kłopotliwe. Nachylił się ku niemu i rzekł: - Wszystko będzie dobrze. - Mówiąc to, pomyślał o Rachel i Ellie. Jego żołądek szarpnął się gwałtownie. Przycisnął do ust dłoń i zdusił beknięcie. - Kaaa - mówił młody mężczyzna. - Gaaa... Louis rozejrzał się i przekonał, że na moment został sam z umierającym. Jak przez mgłę słyszał krzyki Joan Charlton, wrzeszczącej do praktykantek, że nosze trzymają w szafie magazynowej obok pokoju numer 2. Louis wątpił, by dziewczyny potrafiły odróżnić pokój numer 2 od żabich jąder. Ostatecznie dla nich także był to pierwszy dzień pracy. Wspaniałe wprowadzenie do cudownego świata medycyny